"Reko-świat"

Gary i inne takie tam rzeczy ...

Zastanawialiście się kiedyś jak właściwie wygląda dzisiejszy system żywienia podstawowej komórki społecznej, czyli rodziny? Co właściwie jemy, w jaki sposób to przyrządzamy, jakie smaki łączymy ze sobą? Jaka właściwie jest współczesna zasada tworzenia kompozycji smakowych i dzięki czemu właściwie możliwe się stało jej przyjęcie? Otóż dziś trochę właśnie o kuchni.

Sezon letni skończył się, nastał chłodny czas jesienny. Na Pomorzu nawet śniegiem sypnęło niedawno! Nie jest to jednak żaden powód do zawieszenia projektów. W czasie wolnym od przygotowywania się na kolejne wędrówki postanowiliśmy razem z Grodzi-skiem postudiować nieco kuchnię ludzi średniowiecza, a wraz z nią całą ekonomię ży-wienia rodzin w tamtej epoce. Takim to sposobem narodził się projekt „Spalony Kocio¬łek”.

Każde badania należy zacząć od przygotowania sobie podstawowych narzędzi do ich przeprowadzenia. W naszym przypadku jest to po prostu odtworzenie przestrzeni kuchennej, garów i innych dodatków niezbędnych w kuchni. Tu trochę teorii w tym te-macie.

W średniowieczu dysponowano dwoma rodzajami garów. Powszechnie obecna w każdej kuchni była ceramika gliniana, produkowana w każdym ośrodku protomiejskim, następnie w miastach. Glina występuje niemalże wszędzie, czasem w gorszej a czasem w lepszej jakości. W X wieku ceramika z naszych ziem była bardzo chodliwym towarem w krajach skandynawskich, ze względu na swoją trwałość, stąd liczne znajdki naszych garów w osadach Wikingów. W XII wieku przybywa do nas ceramika niemiecka, która choć nie tak urodziwa, przebija jakością nasze rodzime wyroby.


Garnki gliniane przybierały formy dość zróżnicowane. Spotykane są bardzo duże naczynia zasobowe, gary do gotowania z pokrywką w komplecie, kubki,
miski, grappeny, oraz dzbanki. Niektóre jedynie służyły do przechowywania żywności i piwa, inne zaś do gotowania.
Ponieważ kuchenka indukcyjna czy gazowa jest patentem stosunkowo młodym, technika gotowania w glinie siłą rzeczy musiała się różnić od dzisiejszej we współczesnych kotłach. Rolę kuchenki pełniło wówczas palenisko umiejscowione w rogu bądź na środku domu. Instalacją odprowadzającą dym i parę był najprawdopodobniej otwór w dachu bądź dymniki umieszczone po przeciwnych stronach chaty. Gotowało się umieszczając gar w żarze w palenisku, w XII wieku powszechnie zastępowanym przez piece. 

Glina ma właściwość przejmowania ciepła całą swoją strukturą. Oznacza to, iż
garnek w całości staje się gorący, ale dzięki temu potrawa w środku gotuje się równomiernie. Trzeba się postarać, by przypalić posiłek przy dnie, czego rzecz jasna udało mi się dokonać już na wstępie :D .

Drugim rodzajem garów były kute kociołki, żelazne bądź brązowe. Ich cena była dużo wyższa, dlatego mniej rodzin dysponowało takimi naczyniami. Świadczy o tym fakt, iż znalezisk kociołków jest stosunkowo niewiele. Tego typu gar jest dużo trudniejszy w obsłudze. Wymaga pilnowania
temperatury, dbania o ogień, którego wygaśnięcie powoduje nierównomierne przypalanie się potrawy, bądź jej niedogotowanie. Prowadząc batalię z szorowaniem rdzy tworzącej się notorycznie przy każdym przemyciu wodą zrozumieliśmy dlaczego gary żelazne były tak rzadko stosowane w przeciętnych domach.

Gary już mamy, do kompletu dorzucamy jeszcze parę drewnianych łyżek, szpikulców (w średniowieczu nie używano widelców) i kutych noży i mamy już pełne wyposażenie kuchni z XI wieku. Możemy zacząć gotować.

Czym się właściwie żywiono na Pomorzu? Otóż czym się dało. Najbardziej popularne były rośliny dające duży plon, łatwe w gotowaniu i dosyć sycące w potrawach. A więc różne rodzaje kaszy, groch, soczewica, do tego warzywa o niskich wymaganiach glebowych (brukiew, pasternak, cebula). Dlaczego akurat takie? Poza faktem, że sztuczne nawozy są wymysłem ostatnich kilku dekad, to zwyczajnie tylko na taki uprawypozwalały nasze gleby. Pomorze Gdańskie jest mozaiką terenów podmokłych i gleb bielicowych, wybitnie mało
żyznych.


Produkty zwierzęce były swego rodzaju uzupełnieniem diety. Nie wyglądało
to jednak do końca w taki sposób, jak opisują podręczniki do historii. W miarę rozwoju systemu feudalnego powoli wprowadzano zakazy polowań w lasach, czy połowu ryb. 

Od XII wieku połów mogły prowadzić właściwie tylko ośrodki mające na to pozwolenie. Mięso pochodziło więc głównie z hodowli, nie z łowiectwa. Ubój prowadzono zazwyczaj późną jesienią.

Rzadkie spożycie mięsa było również w pewnym stopniu dyktowane przez kalendarz liturgiczny, w którym ponad 180 dni w ciągu roku było postnych. Jest to jedna z przyczyn całkiem dobrego stanu zdrowia naszych średniowiecznych przodków, w porównaniu do pokoleń żyjących w nowożytności, gdzie ilość spożytego mięsa w bardzo tłustej formie wyraźnie zwiększyła podatność na choroby.

To oczywiście są jednie przykłady elementów składu dań. Mają one nierzadko
wspólną cechę - bez przypraw nie mają one jakiegoś specjalnego smaku. 

Przekonanie to stworzyło mit, że w średniowieczu jedzono bezbarwne, bezsmakowe breje. Przyzwyczajeni do kupowania zmiksowanych
przypraw w paczkach zapominamy o istnieniu jadalnych rodzimych ziół, które
są odpowiedzią na pytanie czym uzdatniano potrawy do jedzenia.

Zioła były podstawą przyprawiania i konserwacji żywności, oraz ziołolecznictwa. Udokumentowane znaleziska pozostałości ziół w ośrodkach protomiejskich pokazują jak powszechnie były one stosowane. Większość ziół służyła obu tym funkcjom. Przykładem może być mięta do dziś używana do leczenia dolegliwości brzusznych. Wysuszona i dodana do ugotowanego grochu tworzy ciekawą w smaku pastę do zagryzania z chlebem czy podpłomykiem. Podobnie z łagodzącą stany zapalne szałwią. 

Nawet niezbyt lubiana pokrzywa dzisiaj znajduje swoje miejsce w książce kucharskiej. Wbrew pozorom zielska te dziś traktowane jako chwasty na pięknym trawniku, posiadają bardzo intensywne smaki i zapachy, nierzadko dużo lepiej współgrające z żywnością, niż sprowadzane z Azji przyprawy.


Wyposażeni w tę wiedzę rozpoczęliśmy pichcenie. Na pierwszy ogień poszła wymieniona już pasta z ugotowanego i roztartego grochu z miodem i miętą. Ponieważ smak to dość subiektywna ocena, polecam każdemu spróbować przyrządzić według własnych proporcji tę potrawę i ocenić samemu czy ma się szansę zostać fanem kuchni z XI wieku :) . 

Nam się słodko-miętowa, oparta na solidnej bazie z grochu kompozycja całkiem spodobała. Podobnie jak wyrabiany od samego wytopu smalec z jabłkiem i ziołami. W kolejnym projekcie pomordujemy zapewne soczewicę i brukiew, którą to można dostać tylko o tej porze roku.

Zapraszamy do śledzenia naszych dokonań na fb Grodziska w Sopocie,
https://www.facebook.com/Skansen-Archeologiczny-Grodzisko-w-Sopocie-477440232398338/ oraz GRH Emporium :)
Ines.

P.S.: Najbardziej szczęśliwy z tego gotowania był Józek... (kot - przyp. red) 


***

"Włóczykijstwo historyczne"

Skoro już obiecałam w tej części nieco pochwalić się naszym ulubionym sposobem spędzania czasu w reko, to spróbuję zdać nieco relacji w naszego ostatniego dokonania

Otóż jesienią, w zeszłym roku wraz z naszą niewielką ekipą (swoją drogą nazwaną ostatnimi czasy Emporium) wpadliśmy na ambitny plan zrobienia sobie spaceru w historycznym sprzęcie. Ot, całodniowa wycieczka po lesie, z daleka od ludzi. 

Wzięliśmy koce, trochę zapasów wody i jedzenia, no i ruszyliśmy w trasę, początkowo dość łatwą, by nabrać odpowiedniej wprawy w chodzeniu z reko-szpejem, odnajdywaniu trasy w leśnych krzaczorach i tłumaczeniu przypadkowym spacerowiczom, że nie jesteśmy uchodźcami.

Pierwsza trasa udała się bezbłędnie (idąc lasem z Gdańska do Sopotu ciężko jest się zgubić), toteż eksperyment pt.: "Jak wędrowali średniowieczni?" postanowiliśmy kontynuować w kolejnych miesiącach. Dziś na liczniku mamy 7 wypraw, zarówno łatwych (jednodniowych, przy ładnej pogodzie), jak i trudnych nawet jak na nasze możliwości. Pozwolę sobie zaprezentować relację z naszej ostatniej wprawy, którą zorganizowaliśmy w maju.

Świrostwo nasze uznawszy, iż jednodniowe wycieczki są już oklepane,
nakazało nam w końcu podjąć ważniejsze wyzwanie. Kolejnym etapem rozwoju Włóczykijstwa Historycznego miała stać się wyprawa 2-dniowa. Podobnie jak poprzednio wyznaczyliśmy trasę, będąc w pełni głęboko przekonanym, iż bynajmniej nie będziemy się jej trzymać. Jedynym pewniakiem w przypadku trasy było trzymanie się z daleka od większej zabudowy. Zapakowaliśmy szpej niezbędny do przeżycia w mrokach Puszczy Darżlubskiej i około południa wystartowaliśmy w las z Rekowa Górnego w kierunku Pucka.


Pogoda już od początku radośnie ujawniała nam swoje humorki. Na przemian padało, bądź mocniej padało. Nie zepsuło nam to jednak wypadu, ponieważ byliśmy względnie przygotowani (o czym świadczy fakt, iż nie naliczyliśmy żadnych strat w ludziach przez całą trasę). Idąc leśnymi ścieżkami nie przeszkadzała nam pojawiająca się i mijająca ulewa. 
Odpowiednie wełniane ciuchy zapewniające szczelność skutecznie chroniły od wody przez długi czas... 
W każdym razie do momentu, gdy pokonywaliśmy 3 rowy melioracyjne na polu. Wysoka do pasa polna trawa nie ułatwiała zbytnio zadania i w sumie była najbardziej "mokrym" elementem wędrówki. 

Nie ma takich butów wśród krojów historycznych i współczesnych, które ochroniłyby przed taką trawą. Jasne więc było. iż czeka nas całonocne suszenie przy ognisku. Tak to jest gdy się chodzi w poprzek pola, zamiast iść miedzami. 



Po południu zaobserwowaliśmy stanowcze braki w zaopatrzeniu w... wodę. Uzupełniając zapasy w pobliskim pensjonacie daliśmy znać o swoim istnieniu tamtejszej społeczności, dzięki czemu do wieczora okoliczne miejscowości dowiedziały się o "jakichś ludziach lezących po polach w dziwnych ciuchach". Nockę spędziliśmy na polu, pod niewielką płachtą. Dopiero gdy usiadłam poczułam faktycznie zawartość wody w ciuchach. Byłam jednak dumna z faktu, iż strój zdał egzamin i nie przemókł w całości, poza butami.

Żywienie na wyprawach bywa niesamowite. Przede wszystkim - nie bierzemy żadnych kanapek, ani współczesnych paczek. Zgodnie z historycznością przed wyjściem suszymy mięso, jabłka, przygotowujemy w lnianych woreczkach kaszę, orzechy i trochę podpłomyków. Jedzenie takie przede wszystkim musi być lekkie (dosłownie lekkie. Taszczenie ciężkich worków jedzenia wpływa niekorzystnie na tempo marszu i wytrzymałość mięśni) i pożywne, by dodać energii na drogę.

Następnego dnia, załadowaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą trasę, kierując się do skansenu w Sławutowie. Dotarłszy na miejsce stwierdziliśmy, że tutejsza załoga już od poprzedniego dnia wie o naszym szwendaniu się po okolicy.


Atmosfera panująca na owym grodzie po przywitaniu tak nam się spodobała, że zostaliśmy już tam do końca dnia. Tak oto dobiegła końca nasza dwudniowa wyprawa. Wspomnienia z takich wyjść pozostaną na długo. Nieskromnie uważam, że spisaliśmy się świetnie, a pogoda nas nie pokonała. Podziękowania dla ekipy Grodziska w Sławutowie za ciepłe przyjęcie i możliwość spędzenia mile czasu. A czytelnikom zainteresowanym życiem ludzi w średniowieczu polecam odwiedzić przy najbliższej okazji gród.

Pozdrawiam wszystkich czytających
Ines.
P.S. 
Nikt się nie przeziębił
Fotografie  autorstwa Marii Matczuk.
***

Żywa historia część III

Ines dla Gazety Obywtelskiej

Imprezy historyczne oczami "rekonów"

Wspomniałam, że reko to głównie zabawa w terenie? Dziś trochę się
w tym temacie powymądrzam i spróbuję przedstawić wszystkie wady i zalety
reko-imprez. :) A nuż kogoś zachęcę, albo chociaż zarysuję jak takowe
imprezy wyglądają z naszej perspektywy.
Jedną z ulubionych (acz paradoksalnie nie najczęstszych) form spędzania czasu przez rekonów są tak zwane "wyjazdy".  Tego magicznego słowa już parę razy użyłam w poprzednich postach, czas najwyższy wyjaśnić o co chodzi. 

Otóż, są to po prostu zjazdy odtwórców w ustalone miejsce, często związane z jakimiś historycznymi wydarzeniami. Poza nadrzędnym celem imprezowania, wyjazdy te są dla nas próbą oderwania się od codzienności i jazgotliwej cywilizacji. 

Organizujemy obóz, mieszkamy wrekonstrukcjach średniowiecznych namiotów i żywmy się tak, jak ludzie w dawnych wiekach. W każdym razie tak prezentuje się teoria.

Rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Przede wszystkim większość
imprez reko, niezależnie od datowania, organizowanych jest ku uciesze turystów. 
Rekonstrukcja w ten sposób próbuje otworzyć się na nowych pasjonatów, zachęcić do odkrywania historii i wyedukować współczesną gawiedź, nadal uparcie wierzącą w już dawno obalone mity (np. że miecz
ważył 15 kg…). 
Niewątpliwie jest to zacny cel, jednak ma swoje wady. Ruch
turystyczny związany jest z finansami. Żeby przystosować imprezę pod
turystów niejednokrotnie trzeba złamać zasady historyczności i stworzyć
udogodnienia odpowiednie do pogody, ilości turystów, grupy wiekowej
docelowych odbiorców, fazy Księżyca i tak dalej. 

Pół biedy, jeśli wydziela się specjalną strefę dla turystów, gdzie ulokowane są stragany ze stylizowanymi pamiątkami. Co prawda wesoła współczesna festynowa muzyka po kilku godzinach daje się we znaki, acz nieco ożywia otoczenie. 
Gorzej, jak kończy się na postawieniu na środku obozu budki z piwem i frytkami. A najgorzej, gdy dla ściągnięcia turystów organizuje się niskobudżetowe inscenizacje, w których biorą udział rekonstruktorzy w niepełnym stroju, a ich liczba nie pozwala na porządne przeprowadzenie manewrów w przypadku inscenizacji militarnych. 

Takie rozwiązania niestety kształtują w świadomości publiczności bardzo niekorzystny obraz rekonstrukcji i odtwarzanej historii. Zwyczajnie nie jesteśmy traktowani poważnie, a reko postrzegane jest nie jako archeologia eksperymentalna, ale jako "bieganie z mieczem za kasę", czego dostajemy sygnały od turystów w postaci tekstów typu: 
„dużo wam płacą za to latanie w strojach?”

Jakby nie patrzeć, dla większości z nas, którzy sami pasjonacko jeżdżą i fundują sobie ekwipunek, do tego dzielą się swoją pasją z turystami, pytania tego typu są wybitnie nie na miejscu.

Wady mniej więcej zarysowane, czas więc wymienić plusy. Połączenie
turystyki i rekonstrukcji niesie obopólną korzyść. Przede wszystkim dość
ważny fakt – gdyby nie to, że imprezy organizowane są dla turystów, to
często nie byłaby możliwa organizacja jakiegokolwiek zlotu rekonów. 

Turyści są też czasem źródłem rekrutów zasilających szeregi odtwórstwa (sama
zaczynałam od turystycznego odwiedzania turniejów rycerskich i oglądania
inscenizacji Bitwy Wazów w Gniewie :) ) Odwiedzający czegoś się uczą,
czasem nawet kupują nasze rękodzieło na pamiątkę, zaś my przyczyniamy
się do szerzenia edukacji. A w każdym razie do obalania mitów :) Przyjdzie
kiedyś moment, w którym podzielę się najlepszymi kwiatkami, które sama
miałam okazję obalić :D

Rzecz jasna, nie dla każdego rekonstrukcja kręci się wokół turystyki i
masowych festynów edukacyjnych. Istnieją też zdrowe alternatywy dla
imprez turystycznych. Jednym z moich ulubionych zajęć w reko są wyprawy
i spacery z w pełni historycznym ekwipunkiem. Wkładamy średniowieczne
buty, bierzemy torby na grzbiet i ruszamy w trasę, omijając jakiekolwiek
miejskie i wiejskie zabudowania. 

Czasem wyprawiamy się na nocleg w terenie, również nie pomagając sobie żadnym współczesnym sprzętem. W kolejnej części zdam relacje z naszej ostatnie 2-dniowej wyprawy. :D
Ines
***
Żywa historia
część II.

Ines dla Gazety Obywtelskiej
(fot.Ines)

Odtwórstwo historyczne a archeologia eksperymentalna

Skoro już poruszam kwestie teoretyczne reko, to myślę, że warto w sumie osobno napisać czym się różni rekonstrukcja historyczna od archeologii eksperymentalnej. Czy te dwa zajęcia są w ogóle jakoś ze sobą powiązane? Czy rekonstrukcja historyczna ma cokolwiek wspólnego z nauką?

Archeologia eksperymentalna w podręcznikowym ujęciu to wyjaśnianie za pomocą eksperymentu (jak sama nazwa wskazuje) zagadnień, których nie da rady zbadać tradycyjnymi metodami. Często słyszy się, że archeolodzy odkopali jakiś przedmiot nieznanego przeznaczenia i deliberują do czego mógł służyć. Złośliwi śmieją się, ze w takich sytuacjach badacze zaliczają takowe przedmioty do kategorii "obiekty kultu", czyli w mniej oficjalnym żargonie "nie-wiadomo-co" :) Jednak często w tym momencie do akcji wkraczają naukowcy zajmujący się robieniem kopii tych przedmiotów (w miarę możliwości, żeby nie niszczyć zabytku) i kombinują do czego można je wykorzystać.

Podobnie jest w przypadku dylematu w jaki sposób przedmioty były wykonywane. Archeolodzy chwytają za surowiec i eksperymentują z różnymi metodami tak, żeby jak najwierniej odtworzyć zabytek. W ten sposób wiemy dziś w jaki sposób otrzymywano np. żelazo z rudy darniowej, albo różne kolory tkanin. 

Reko, to głównie pasja, jednak bazująca na archeologii eksperymentalnej i na rekonstruowaniu zabytków. Moim ulubionym przykładem w tym temacie jest włókiennictwo i wspomniane wyżej barwienie tkanin w X wieku. :D Na okres wczesnego średniowiecza nie zachowały się żadne zabytki mówiące w jaki sposób tkano i czym farbowano gotowe tkaniny. 

Badania archeologiczne strzępków tkanin wykazują strukturę włókien, splot, ewentualnie pozostałości barwnika (zazwyczaj rozłożonego) , jednak informacje o technologii, dokładnej gamie kolorów i wyglądzie warsztatu barwierskiego są naprawdę szczątkowe. 





Żeby dowiedzieć się o kolorach uzyskiwanych w średniowieczu nie ma innego sposobu, jak eksperymentowanie na prawdziwych materiałach.

Więc do dzieła! Bierzemy surowiec, czyli stuprocentową wełnę o naturalnym kolorze, chomikujemy odpowiednie gary, rośliny, odczynniki (wszystko, rzecz jasna, historycznie - żadnych współczesnych pomocy :3 ) gotujemy na ognisku wywary i przez parę godzin (czasem dni w przypadku niektórych roślin barwiących) wisimy nad kotłem obserwując co wyszło. 


Wyniki dokumentujemy. 
Dzięki temu wiemy dziś, że w palecie barw średniowiecza istniała uwieczniona na fotkach zieleń, uzyskiwana bez większego problemu z wrotyczu, czyli popularnego polnego zielska :)


W podobny sposób uczymy się jak wykonywano kute przedmioty metalowe i robimy ich rekonstrukcje, które potem używamy w odtwarzaniu życia codziennego. Korzystając z opublikowanych wyników badań archeo nad znaleziskami tkanin kombinujemy jak mogły wyglądać ubrania. Tworzymy na ich podstawie rekonstrukcję i sprawdzamy, czy taka interpretacja znajdki jest praktyczna i zgodna z innymi źródłami wiedzy o średniowiecznych ciuchach :) łączymy więc pasję i badania naukowe (mniej lub bardziej amatorsko prowadzone) dzięki czemu poznajemy dokładniej jak kiedyś żyli mieszkańcy średniowiecznych osad i w jaki sposób chronili się przed niedogodnościami rodzaju wszelakiego.

Oczywiście są rekonstruktorzy, którzy nie przywiązują wagi do pełnej poprawności historycznej i kierują się filozofią, że ich ekwipunek ma "wyglądać historycznie", niekoniecznie być przygotowany metodami historycznymi (owijacze z kawałków materiałów, spawane hełmy i takie tam...), jednak rekonstrukcja na dobrym poziomie jest bardzo zbliżona do archeologii eksperymentalnej. 

Moim zdaniem reko na poważnym poziomie można nazwać nieco amatorsko uprawianą, nieoficjalną nauką pomocniczą dla archeologii eksperymentalnej. :) 
Się nagadałam. A Wy co myślicie? :) 



Ines. 

***

Genesis "Reko-Świata"


Poznaliśmy się podczas jednej z imprez w klimacie "Reko" (na Wiecu Pomorskim) zorganizowanych na Karwanie w Malborku. Ines wtedy wraz z koleżanką przy stoisku z różnościami włóczkowymi, i innymi takimi; przędły, zwijały i prześlicznie śpiewały na głosy, białoruską zdaje się, w każdym bądź razie "staro-wschodnio-języczną"  sentymentalną piosenkę.
link do niej 
https://www.facebook.com/krzysztof.hajbowicz.1/videos/1336275746388377/


 zdjęcia autorstwa Krzysztofa Hajbowicza

Później spotkaliśmy się ponownie w długi majowy weekend gdzie wraz swoją grupą rekonstrukcyjną uczestniczyli w festynie na Grodzisku Sopockim, pokazując jak funkcjonował ongiś gród.  Ines tłumaczyła i pokazywała jak i czym się w dawnych wiekach farbowało wełnę. 

Teraz dała się namówić wraz przyjaciółmi  do współtworzenia zakładki o … historii, o grupach rekonstrukcyjnych, o swojej pasji i o żywej historii, jak to nazwała. Jestem im wdzięczny i życzę by zarażali swoim pozytywnym zakręceniem innych. Dzięki takim ludziom jak ta grupa świat jest jeszcze piękny, ciekawy i pełen niespodzianek. Może i Wy przyłaczycie sie do współtworzenia i dzielenia się swoimi pasjami?! Zapraszam w imieniu swoim i Redakcji. Piszcie, dzwońcie ...
Krzysztof Hajbowicz

a teraz już Ines  i Jej przyjaciele;

Żywa historia


Hasło "rekonstrukcja historyczna" wielu osobom kojarzy się z badaniami archeologicznymi. Zazwyczaj sądzi się, iż jest to otwarte pole do popisu badaczy, którzy próbują ustalić do czego właściwie służą i jak mogły kiedyś wyglądać wydobyte z warstw stratygraficznych przedmioty. 


Czy rzeczywiście tak jest? Czy rekonstrukcja historyczna to jedynie termin związany z nauką?


Tę serię krótkich wpisów chciałabym poświęcić na udowodnienie, iż rekonstrukcja historyczna to nie tylko temat przeznaczony dla archeologów, czy historyków dużą wiedzą o dawnych epokach, ale także otwarta dla każdego prawdziwa lekcja żywej historii, której żaden akademicki podręcznik nie jest w stanie przekazać ;)


 zdjęcie autorstwa Alicji Michałek























Na początek może powiem kilka słów o sobie. Jestem rekonstruktorką od prawie 5 lat. Aktualnie studiuję turystykę historyczną. Od dzieciństwa ciągnęło mnie do archeologii i historii czasów średniowiecza. Po raz pierwszy spotkałam się z odtwórstwem historycznym w wieku 11 lat, gdy z rodziną wybrałam się na turniej rycerski na zamku w Gniewie. Była to dla mnie niesamowita przygoda. Z dziecięcą radochą odwiedzałam każde stoisko ze stylizowanymi na średniowiecze pamiątkami. Oglądałam zmagania facetów w zbrojach, walczących na PRAWDZIWE miecze, które do tej pory widziałam tylko w podręcznikach. I zazdrościłam damom pięknych długich sukni. Już wtedy zaczęły mi się śnić po nocach stroje, zamki, konie z historycznym rzędem i możliwość uczestniczenia w takim turnieju jako rekonstruktor.

Szansa na to trafiła się po szesnastych urodzinach, gdy trafiłam na trening do drużyny wojów z okresu wczesnego średniowiecza. Od tego czasu zaczęło się moje małe świrostwo :] Dziś nieskromnie mogę się pochwalić, że przędę, tkam materiały, szyję ciuchy, tańczę, śpiewam, chodzę na średniowieczne spacery w strojach, gram na historycznych instrumentach i kombinuję jak przedłużyć dobę do 48 godzin, żeby mieć na to wszystko czas :D

Przede wszystkim: czym jest "odtwórstwo", rekonstrukcja historyczna?

Podług mojej ulubionej, skróconej definicji jest to odtwarzanie życia codziennego ludzi z dawnych epok. Dosłownie. Przywdziewamy historyczne ciuchy i raz na jakiś czas próbujemy żyć tak, jak ludzie średniowieczni. Po co się to robi? Śmiejemy się czasem, ze to dlatego, ponieważ niesienie wiedzy ogniem i mieczem zostało zakazane juz dawno, a jakoś trzeba znajomość historii szerzyć wśród narodu :D . Tak serio mówiąc jednak, reko to po prostu doskonała nauka historii zarówno politycznej (inscenizacje bitew) jak i poszerzanie swoich horyzontów w codziennych, czasem zaginionych już zajęciach. To doświadczanie na własnej skórze historii, odkrywanie dzięki eksperymentom w jaki sposób w dawnych czasach funkcjonowało społeczeństwo. Odtwórstwo to zarówno świetne zajęcie indywidualne (ponieważ można na własnej skórze przekonać się jak żyli ludzie w dawnych czasach - do tej formy nabywania wiedzy zachęcam najbardziej) jak i dość dobre źródło do nauki przez obserwację jak kiedyś wyglądała codzienność, na coraz częstszych imprezach, pokazach szykowanych pod turystów.


 zdjęcie autorstwa Marii Matczuk

























Jak to nasze "reko" wygląda? Kogo można odtwarzać? Z jakich czasów?

Odpowiedź prosta: kogo tylko się chce. Istnieją fani bogatych warstw społecznych, odtwarzający wysoko postawionych szlachciców i mieszczan. Wychodzi im to różnie, ponieważ odtwarzanie osoby bogatej nawet w dzisiejszych czasach wymaga dość konkretnych inwestycji w jedwabie i reko-biżuterie. Są też tacy, którzy czują się zbyt ograniczeni chodzeniem w jedwabiach na wyjeździe historycznym i wybierają odtwarzanie niższych warstw społecznych, co również wymaga dużej wiedzy o życiu i codziennych zajęciach.
W Polsce istnieje wiele grup, które specjalizują się w różnych okresach. Znamy odtwórców słynnego Legio Rapax, koczowników ze wschodnich stepów, Wikingów, mieszczan średniowiecznych, rycerzy, muszkieterów, wojska napoleońskie, etc., aż do II Wojny Światowej. Gdzie najczęściej można znaleźć? Na inscenizacjach wydarzeń historycznych. Chyba każdy zna Bitwę pod Grunwaldem :D Podobnych jej imprez, o różnym datowaniu przybywa coraz więcej.

Rekonstrukcja to niewątpliwie pasja, samorozwój i odreagowanie od dzisiejszej, dla niektórych zbyt szybko postępującej cywilizacji. Dla mnie i wielu innych odtwórców to wręcz styl życia :) Przygotowujemy się cały rok, szyjemy stroje, uczymy się zajęć dawno wymarłych (np. przędzenie, wikliniarstwo), kompletujemy ekwipunek po to, żeby kilka razy w sezonie wziąć udział w inscenizacjach.


Oczywiście nasz reko-świat nie ogranicza się tylko do szykowanych pod turystów inscenizacji bitew :D To także wyprawy, zabawy, manewry i rzemiosło. Jednak o tym już opowiem w kolejnym wpisie.
Ines.


 zdjęcie autorstwa Marii Matczuk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz