wtorek, 26 października 2021

Uczymy się, czy nie uczymy?! Oto jest pytanie!

Czy nie przypadkiem ... przez całe swoje życie?!

.
Może trzeba postawić wprzódy innej konstrukcji pytanie? Owoż - czy warto się uczyć? Czy warto zdobywać wiedzę „ślęcząc” nad książkami? Czy w jakikolwiek inny sposób … Czy warto?

Takie i inne dylematy, refleksje, pytania pojawiają się na rożnych etapach (zwłaszcza sądzę na tych wcześniejszych) naszego życia. Zadajemy je sobie w myślach czy werbalizując głośno w porywach buntu przeciwko czemuś tam. Niektóre refleksyjnie ... powracają, nie tylko przed kolokwiami na studiach czy czymś zaocznym podobnym, które jesteśmy zmuszeni kończyć ... aby utrzymać status, pozycję. Bowiem przecież rzadko dla fanaberii a już chyba sporadycznie dla chęci poznania i ciekawości.

Najczęściej wtedy, kiedy z „dzieckiem przy piersi”, z tęsknotą za młodzieńczą wolnością, będąc w okowach pełnoletności przebrzmiałej już dawno.


Podczas irracjonalnych ucieczek w objęcia przygodnych przygód biurowych czy zakładowych, „bohaterskich” wypraw tajemniczych i w tajemnicy ... do kolegów, w objęcia typowych samczych rozmów suto (lub ździebko) czymś tam zakrapianych. Lubo w wypadku płci przeciwnej - ploteczek pełnych "kobiecej" kobiecości zawoalowanych pojedynków i histerycznych udowodnień, żem coś przecież jeszcze tam warta, no nie?!!!

Także zakrapianych jakimkolwiek eliksirem zmiany punktu widzenia i zmiany poczuć wszelkich. Najczęściej tym eliksirem jest, we wszelkich postaciach (bardziej lub mniej rozcieńczony) etanol. Ale niekoniecznie. Czasy mamy teraz takie, co po różne „wsporniki” da radę sięgać, bez większego wysiłku.

To tylko kwestia ceny i źle pojętej odwagi. Tak wyliczać obszary, w których klniemy, narzekamy lub coś tam jeszcze na pieski, pieprzony, do d… i tak dalej - los. Gdy zmuszeni jesteśmy zdobywać jakiś świstek papieru od certyfikatu po ten, z dawien dawana zwany „trzema literkami przed nazwiskiem”. Nie wiem, czy ci, którzy starają się o doktoraty i habilitacje mają takie samo podejście … ale w niektórych obszarach poznania i konfrontacji z szarzyzną wyścigu szczurów, kto wie, czy niepodobną do takich, które wcześniej, naszkicowałem.

Więc jakakolwiek byłaby motywacja … ciągle wyskakuje to pytanie. Czy warto się uczyć?

W „całym tym zgiełku” często straszeni biblijną przypowieścią o uchu igielnym (co jak gdyby miałoby poskromić nasze edukacyjne chęci), kiedy ona (ta przypowieść) nie trafi na podatny grunt dalej, mimo wszystko w różnych momentach naszego życia wisi niedopowiedzeniem... Czy warto … się uczyć?

A popatrzmy na to w inny sposób

Od początku swojego istnienia i funkcjonowania po przyjściu na ten świat – czy nam się podoba czy też nie, świadomie lub bez takiej świadomości co czynimy … Nieustannie i bez przerwy zdobywamy na własny użytek wiedzę. Potrzebną nam we wszystkich zakresach naszego funkcjonowania. 

Przykłady? Ot nawet takie banalne ale sądzę oddające i ilustrujące. Kiedy jest nam zimno, głodno i mało bezpiecznie (itp.) nasz organizm – no bo przecież nie my, świadomie przeprowadzając procesy myślowe, dedukując, etc. Drzemy buźkę (wszak do mówienia to nam oj daleko, bardzo daleko i nie na tym etapie) w charakterystyczny sposób – który dla każdej istoty naszego gatunku jest rozpoznawalny. 
To nasze „łeee, ła łeee” niesie informacje. „Nauczymy” po jakimś czasie, że dopóki nie opanujemy mowy, by modlić się, śpiewać, przemawiać, kłamać i oszukiwać i filozofować głośno – to narzędzie „łeee, ła łeee” (póki co), jest przydatne! Zwłaszcza gdy mamy pełny pampers, jesteśmy głodni, potrzebujemy bliskości i wszystko co tam na początku wymieniałem i cały szereg innych potrzeb razem wziętych … To werbalizowane „łeee, ła łeee” jakby nie spojrzał - pomaga nam je zaspokoić. 
Nauka? Uczenie się? No jakby zbytnio nie kombinować ... to w pewnym sensie jak najbardziej tak. 

Wkrótce poznając otaczający nas świat (a to poznawanie co to jest? Jeśli nie uczeniem się?!) odkrywamy, że ziemia z doniczki nie jest aż taka dobra do jedzenia ... kiedy małymi łapkami pakujemy ją do własnej buzi. 

Że zawartość pampersa nie służy do malowania nawet impresjonistycznego, że ciągnięcie za ogon jakiegokolwiek czworonoga domowego, nie zawsze jest bezpieczne … itd. 

To przecież wszystko jest nauką, uczeniem się – które przyswajamy. 
Po jakimś czasie „uzbrojeni” w pewien zasób słów, czasem nie zawsze znając do końca ich znaczenie – trafiamy do piaskownicy! 
Do innych dzieci ucząc się garści umiejętności konsekwencji stosunków społecznych, poznając smak i czym są te relację z rówieśnikami. 

Czasami różnie to doświadczamy, dochodzi do całego spektrum doświadczeń. Oprócz łez bezradności i protestu na jawne niesprawiedliwości społeczne w obrębie (póki co) piaskownicy – także walka! Jakże o różne dla nas istotne rzeczy.
 
Zabrałaś mi wiaderko! To ja ciebie walnę grabkami – bo nie umiem werbalizować i nazywać jeszcze swoich uczuć … ale walnąć przez łeb grabeczkami to już umiem i potrafię!

Niestety niektórym z nas, to zostaje ta umiejętność na całe życie. 
Tylko to czym walimy w innych, diametralnie się zmienia! 

No bo nazywania uczuć, ich rozpoznawania i radzenia sobie z tymi sygnałami w sposób zdrowy i społecznie pożądany musimy się nauczyć - oj długo to przychodzi. Oj długo!

Ale niektórzy tego nie robią w ogóle i zwalają wszystko na barki transcendencji, Boga lubo diabła. (Wszak mamy w głowie często, że uczucia bywają „złe – to te od diabła i dobre, to te od Boga”). Nie traktujemy emocji, uczuć czy stanów emocjonalnych jako sygnałów naszych potrzeb. Stąd z braku nauki o tym i poznawania - zachowujemy się jak dzieci na tym wczesnym etapie rozwoju. No bo czymże to się różni ten brak dostępu do uczuć (u dorosłych), zakłamywania ich, etc. Czymże się to różni od zachowania typowego u małych dzieci …?

- "Zdzisiu chcesz siku?!"
- „Muu ee ee” (co w wolnym tłumaczeniu należy rozumieć) „no nie!”
A za chwilę, jeśli nie w tej samej chwili … rzeczywistość jest inna i pampers pełny.

Po takie przecież "męskie", "dorosłe";
"-Ty się wzruszyłeś, płaczesz?!..."
"- No co ty sobie wyobrażasz, jestem przecież facetem a nie babą!!!"


Mamy przemożną chęć odczuwania tych stanów, które są przyjemne a nie tych, które postrzegamy jako „złe”. 
No bo kto lubi się z nas złościć? A uczucie złości jest takim autoalarmem, który informuje nas, że jesteśmy w obszarze z którego należałoby się wycofać, lub zrobić coś ze źródłem. 
No jeśli kto miał młodsze rodzeństwo, to wie jak początkowo radził sobie ze źródłem złości (jak np. młodszy brat, no to .. bach i „źródło” samo ucieka z pola widzenia).

Ważne byśmy się nauczyli jak w sposób „zdrowy”, „bezpieczny dla siebie i innych” radzić sobie z tą np. złością. To wszak (między innymi) stanowi o naszej dojrzałości

I tak jest z szeregiem innych uczuć, emocji i stanów emocjonalnych. Potrzeba wiele doświadczeń, wiedzy i mądrości a i lat, by mieć niejako w sobie, narzędzia radzenia sobie z uczuciami w różnych momentach. No a przede wszystkim nauczyć się je u siebie rozpoznawać, a nie jak ten maluch pytany czy chce siku.

Potem uczymy się przechodzić przez ulicę, że trzeba segregować śmieci, mówić „dzień dobry” oraz wypowiadać trzy magiczne słowa „proszę, dziękuję, przepraszam” w zależności od zaistniałej sytuacji. 

I tak dalej i tak dalej. Potem idziemy do szkoły i pomijając kto jest wtedy ministrem, uczymy się podstaw matematyki – liczenia, czy języków – by umieć chociażby przeczytać ten tekst lubo napisać coś o nim. 
Uczymy się literek. Po lekcjach uczymy się (intuicyjnie) interfejsu Facebooka, obsługi kolejnego z rzędu numeru systemu Windows, czy Linuxa. Uczymy się podstaw savoir-vivre, jak radzić sobie pryszczami na młodzieńczej twarzy i idziemy na pierwszą randkę piekąc raka i pamiętając (jakby nie wiedzieć czemu, niekiedy na całe życie jej przebieg).

Potem uczymy się na przemian tych „dobrych” i tych „złych” rzeczy według naszego powoli gruntującego się kręgosłupa zasad, przekonań, postanowień, wartości, etc. 

Weryfikujemy je, ucząc się w przestrzeni czasu i powoli rozumiejąc, że nic nie jest constans i zależy od upływu faz, cykli i okresów upływu naszego życia, punktu w którym tkwimy, utkwiliśmy lubo dokonaliśmy wyboru, by przez moment (wobec życia) tu być. 

Nieustannie w różnych perspektywach docierając do poniekąd znanych etapów swego wieku – zaczynamy rozumieć pewne niezrozumiałości wcześniejsze. Trudniej z ich akceptacją … ale uczymy się! I czy to nam się podoba czy też nie, to jak z akceptacją praw fizyki np., ciążenia, grawitacji – no można kwestionować – tylko to się źle kończy. 
A grawitacja jest taka jaka jest na naszej planecie i czy nam się podoba czy też nie w takiej postaci i ... szlus! 

Tylko niektórzy i nieliczni z nas mieli okazję się przekonać jak działa ona poza warunkami ziemskimi w próżni, jeszcze inni nie ruszając się z miejsca, siedząc na osobistych „czterech literach” tu na Ziemi – potrafili obliczyć, wymyślić wywnioskować i zbliżyć się do prawdy funkcjonowania grawitacji w skali kosmosu. To wszystko jest ... nauką przecież.

Tak naprawdę uczymy się całe życie, uczymy się wszystkiego i poznajemy. Każdą dziedzinę poznajemy a to nasze poznawanie nie zawsze jest pełne, prawdziwe i bywa błędne. 

Tak też bywa. 
Natomiast musimy też nauczyć się przyznawać do tego, że potrafimy się i pomylić! Ba zakomunikować to głośno! I nie po to, by bić się w piersi i upokarzać siebie – ale by uratować innych! Aby oni nie podreptali w złą drogę, błędną i stracili czas tak jak my. 

Może w tym ostrzeżeniu przekażemy dar "niemarnowania czasu". Być może to wyrwie kogoś z błędnej drogi, pozwoli racjonalniej i pragmatyczniej spojrzeć na siebie, podzielić się tym spojrzeniem i w konsekwencji odkryciem - z innymi?! 

A to udoskonali, ułatwi, uspokoi, wzbogaci poczuciem dobra, spełnienia i czym tam jeszcze nasze życie.

W każdym bądź razie ja tak sobie odpowiadam, gdy mnie nachodzą, nachodziły i jakże mam nadzieję – nachodzić będą wątpliwości – czy warto się uczyć?!

Krzysztof Hajbowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz