czwartek, 8 kwietnia 2021

Czas zaprzeszły miniony oby ... nie przepadły

Światy, które odeszły w naszą przeszłość

.

Każde z nas miało chociaż jeden „taki świat”, który odszedł był bezpowrotnie w naszą przeszłość. Gdy mija coraz więcej lat mojej wędrówki przez życie, przychodzi mi żegnać się z coraz większą ilością takich bezpowrotnie traconych światów, z którymi los pozwolił mi się zetknąć, być w nich, lub widzieć jeno ich istnienie.

Pierwszym takim światem, który bezpowrotnie odszedł był świat związany z moim dziadkiem Janem ze strony mamy. Dziadek służył w niemieckiej armii podczas pierwszej wojny światowej. Był mieszkańcem Borów Tucholskich pod zaborami, więc siłą rzeczy był wcielony do armii niemieckiej.

Jego świata jeszcze zdążyłem trochę dotknąć, doświadczyć różnych ( na szczęście już pokojowych acz zaprzeszłych aspektów) dziadziuś „dorobił się” żelaznego krzyża walcząc w okopach pod Verdun. Nie brał udziału w drugiej wojnie światowej, nie wcielono go na szczęście jak wielu Kaszubów, Kociewiaków, czy Borowiaków.  Miał kłopoty z chodzeniem, chodził o lasce.

W każdym bądź razie krążyły tajemnicze opowieści potwierdzone przez babcię Monikę, jak to potrafił zdecydowanie zaprotestować przeciw rekwizycji koni podczas ucieczki Niemców przed sowieckimi wojskami  w II wojnie św. Nic mu się nie stało a wszyscy byli pewni, że besztany Niemiec go zastrzeli, kiedy …  ten zasalutowawszy odmaszerował prawie krokiem defiladowym pozostawiwszy dziadka w spokoju.

To opowieść rodzinna o wielowątkowej fabule, jak się okazało wcale nie taka prosta i prawie na sensacyjno - wojenną powieść się nadająca. Gdzie wszelkie polskie formacje od BCh, przez NSZ, AK działające w Borach Tucholskich się przewijały, przetrzymywanie w mojej mamy beciku granatów, szpiedzy i ci „dobrzy”, i ci „niekoniecznie dobrzy”, brawurowe ucieczki z obozów jenieckich przeplatały się w wieczornych opowieściach dziadkowych (czy innych krewnych) w blasku lamp naftowych.

W tle wieczorem radia sączącego stację „Ljubljana”, gdzieś na falach krótkich dętej orkiestry ludowej ... z ebonitowego radia na wielkie „suche” baterie.  Niekiedy w majestatycznym echu równomiernego łomotu, napędzanej kieratem sieczkarni i ryczeniem krów.

Tamten świat pamiętam, a właściwie skrawki końcowe tamtego świata mojego dziadka Jana i babci Moniki. Ponoć ongiś najpiękniejszej panny w okolicy kilku wiosek, no tak ale, to twierdził dziadek podkręcając wąsa.

Do której to „Fräulein” tenże dziadek Jan pisał kartki z frontu. Kartki ze zdjęć zrobionych w czasie spokoju, w obrębie drewnianych czy murowanych budynków koszar, z życia frontowego, z wygłupów żołnierskich.

Oczywiście po niemiecku pisane, ustawiane tak, by nie widać było tragedii, nawet przy zburzonych domach, czy  frontowych atrakcjach lądowania nietypowego aeroplanu napędzanego śmigłem z tyłu gondoli, czy potężnym cielskiem pojazdu stalowego, opasanego wrzecionowato od dołu do góry wstęgami gąsienic.

Cioteczka moja, siostra mojej mamy, wiekowa już dama uznawszy te zdjęcia jako kompromitację wizerunkową dla rodziny  - wzięła i spaliła w piecu ponad dwieście takich starych fotografii dziadkowych. Bez cienia wyrzutów czy skruchy dla swego karygodnego występku. To był początek końca tamtego dziadkowego świata.  Jeszcze widziałem, ba sam w tym uczestniczyłem, w rożnych mecyjach. Chociażby wtedy, gdy dziadek posadziwszy mnie na koźle wozu z „gumowymi”  kołami (co ważne, bo o statusie stanowiło, przy kołowych „żelaźniakach” wozów mniej zamożnych gospodarzy) wiózł mnie do młyna.

Tam wiedziałem coś, z czego jako malec, byłem nad wyraz dumny. Młynarczyk przychodził na koniec czasem długiej kolejki klientów młyna, do rampy. Powitawszy z szacunkiem dziadka, brał konia z uzdę i podprowadzał, poza kolejką, do czekających nań młynarzy. Na protesty innych, którzy nie wiedzieli co się dzieje, młynarczyk odpowiadał – „będziecie jako Jan Główczewski, tedy też podejdę” lubo coś w tym guście. „Tako też było” na placu pod kościołem gdy przyjeżdżaliśmy w niedzielne rano – też konie podprowadzano „na lepsze” miejsce. Na sumę chodziłem z drugą moją Cioteczką, siostrą Mamy. Uwielbiałem to, bo chodziliśmy na tzw. chór. Gdzie ciocia wraz z innymi pannami śpiewała krasząc liturgię, która była oczywiście wtedy po łacinie. Moim idolem był wówczas mistrz organista przy pracy. Owoż śpiewał, grał majtając nogami po czymś tam, rękoma po klawiszach i … jeszcze miał czas, robić do mnie głupie miny! No dzisiejszy supermen to Pikuś w porównaniu z tym mistrzem muzyki i śpiewu. 

Ale wracając do dziadkowego świata. Ciociny też był już odszedł wraz ze śmiercią moich ukochanych Cioteczek i moich Rodziców.

Kiedyś dziadek zabrał mnie do wsi (mieszkaliśmy na wybudowaniu kilku gospodarstw) do swojego widno przyjaciela. Który wraz z dziadkiem także walczył w tej samej armii podczas pierwszej wojny światowej.
Ten zaś do którego pojechał dziadek ze sprawą jakąś - był majstrem rzemiosła, kowalem, mechanikiem, etc. Był mistrzem i to w starym stylu. Pełno czeladników, pełno pomocników na podwórcu warsztatu było. Dom nieopodal z czerwonej cegły, bogaty, ładny.

Gdy tylko z dziadkiem zajeżdżaliśmy (a było tak kilkakroć) przynoszono stół i krzesła pod rozłożyste drzewo w zieleni nieopodal warsztatu. Pojawiał się biały obrus, nakrycia i obowiązkowe (znaczy dla mnie najistotniejsze i niezapomniane ciasto drożdżowe). Wszystko mnie tam wówczas interesowało ale miałem swoistego anioła stróża, najczęściej chłopaka z warsztatu, który pilnował bym nie wgramolił się tam gdzie nie potrzeba, lub nie zrobił sobie jakiej krzywdy. Mistrz rozprawiający zawsze o czymś dla nich istotnym z dziadkiem ... ten obraz  z tamtego czasu mojego dzieciństwa na stałe wbił w moją pamięć. 

Dziadek siedzący wyprostowany godnie i oparty o laskę dwiema rękoma kiwał z aprobatą  głową lekko śmiejąc się dobrodusznie a serdecznie.  Mistrz bez fartucha ze skóry, w ogromnej koszuli z podwiniętymi do masywnych łokci rękawami – wywijał rękoma kreśląc nieokreślone znaki. Obaj wpadali w serdeczny śmiech od czasu do czasu i wtedy przez chwilę milcząc, zajadali się ciastem, tam zwanym „kuchem”.

Zapamiętałem te spotkania, bo z perspektywy widzę, że miały swój niepowtarzalny urok. Mistrz  przed właściwym przywitaniem z dziadkiem, po geście serdecznego rozstawiania ramion – jako pewnie pierwszego etapu powitania. Następnie mył ręce, które polewał mu czeladnik (bo starszy) z takiego fajansowego dzbana co to zwykle po domach  stał wraz takąż dużą misą fajansową (w każdym ówcześnie domu w kuchni lubo wydzielonej łazience jako takiej lub sieni). Takąż misę trzymał pod rękoma myjącego dłonie Mistrza. Trzecia, młodsza osoba usłużnie podawała ręcznik. Ta cała mecyja z myciem była przeze mnie zapamiętana mocno i stawała się jakby symbolem tej "odeszłej" epoki ... mi się widzi.

Po tym witali się panowie niezwykle serdecznie ale w milczeniu. Poklepując po ramionach od czasu do czasu, stali jakby w cichej modlitwie, a potem rozmów nie było końca.

Bezpretensjonalnie i niewymuszenie sądzę, że tak wiele rzeczy robiono wówczas.  Bez pospiechu, z jakimś swoistym namaszczeniem i naturalnie. Długo bym mógł to opisywać i o takich zaprzeszłych, doznanych rzeczach rozprawiać i pisać.
Korci mnie, by zebrać te dzieje w miarę wszystkie jakie pamiętam „przelać na papier” a raczej na edytor tekstowy - owe dziadkowe, także drugiego dziadka Władysława  ojca taty mojego. Bowiem jest tam tyle czasu zaprzeszłego, który pewnie umrze wraz z takimi pamiętającymi jeszcze - jak ja.

Gdy nas już nie będzie, może odpryski czegoś co było naturalnym i przeszłym - pozostaną chociażby w nieudolnym naszym opisie.

Opisie naznaczonym z całą pewnością naszymi pragnieniami, wyobrażeniami, poczuciami, etc. jak szkło nierówne wypaczające obraz, niemniej przez ten efekt „soczewkowania”  zatrzyma choć część smaków, zapachów, obrazów niepowtarzalnych  tamtych "odeszłych" światów.

Mógłbym przytaczać i inne podobne temu obrazy "odeszłe", które gdzieś w moim życiu się zadziały ostatecznie. Tak sądzę, ma je każde z nas. Zapamiętane, wycmoktane ze złego, nasiąknięte miłością i wyobrażeniami cudnymi z przeszłości.  Dla każdego istnienia z nas, niepowtarzalne,  niosące ciepło i poczucie bezpieczeństwa. To co, że ... niekoniecznie w pełni prawdziwe. Bez bólu, trosk, smutków najczęściej z nich obmyte. 
Ale nasze najbardziej prywatne kochane, którymi chcielibyśmy podzielić się z naszymi potomkami. Często mających nas chwilowo w nosie. Nierozumiejących jak to ważne dla nas teraz. Dla nich być może, dopiero będzie, ale już wtedy gdy ... my będziemy takim zaprzeszłym, przeminiętym światem - dla nich, dla innych, dla niezapomnienia, jeśli to jeszcze kiedyś będzie miało znaczenie.  

Poszperajcie w pamięci, poszukajcie tego ciepła zaprzeszłego i jeśli starczy odwagi – podzielcie się nie tylko próbując, bezskutecznie, ze swoimi potomnymi. A może … podzielcie się na łamach tego blogu z innymi, którzy zechcą to przeczytać, poznać. Spróbujcie – kontakt jak zawsze e-mail ale tym razem na  hajbowicz@wp.pl i koniecznym dopiskiem w temacie – „Czas zaprzeszły”. Lub poprzez FanPage strony, czy messengera.

Krzysztof Hajbowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz