sobota, 24 kwietnia 2021

Lubię zapach książek

Pasja

Będzie osobiście i sentymentalnie

Książki towarzyszyły mi od urodzenia. Wychowałem się w domu ze sporym zbiorem książek, jeśli nie upchniętych na półkach, to w innych zakamarkach, szafkach. Czasem wręcz w stosach (jedna na drugiej) czekających na bardziej eksponowane upchnięcie. 

Kurz i wszystko co towarzyszy książkom wypełniał i nasączał mnie od zarania prób poznania tego, co wokół mnie na świecie było. Na równi z badaniami organoleptycznymi ziemi z doniczek, kredy i co tam jeszcze … czego oczywiście nie pamiętam a poznałem później. Z bardziej lub mniej wiarygodnych rodzicielskich opowieści. 

Towarzyszyły mi zawsze. Książeczki dziecięce, książki ich obrazki, ilustracje, okładki sprawdzane czy nadają się do pogryzienia. Pożółkłe, pachnące (dla innych śmierdzące) stęchlizną, swoistą grzybnią, pleśnią i Bóg jeden wie czym tam jeszcze. Pachnące nowością i świeżą farbą drukarską. Pachnące dzieciństwem, dla mnie poczuciem bezpieczeństwa i ciekawością świata. Na równi z kwiatkami, robaczkami i co tam dodatkowo w ogródku, lub tym, co suczka „Muszka” – psinka ukochana przy rodzinie (dodatkowa moja serdeczna opiekunka), przytachała na koc, gdzie urzędowałem dziecięciem będąc.

Na szczęście era prób konsumpcji okładek i kart książek szybko mi minęła i nauczyłem się ich nie niszczyć. 

To był czas początków ery dziecięcego filozoficznego myślenia

Gdy się (o ile to dobrze ujmuję), - bo to akurat pamiętam dzięki pewnym zabiegom. Więc, gdy zastanawiałem się wówczas; co na przeglądanych kartkach książek, prócz obrazków. jest ważniejsze!? To białe między czarnym powyginanym, czy to czarne powyginane między tym białym!? To był etap, gdy mnie intrygowało też; czy więcej z tego pudełka (teraz wiem, że z radia) słychać rozmów – czy więcej jest muzyki. Szukałem proporcji.   

Mama, polonistka a zarazem biorąca na siebie obowiązki bibliotekarskie w wiejskiej szkole (później stał się to Jej dodatkowy zawód wyuczony), często brała mnie popołudniami do pracy ze sobą. Taki dodatek do swoich zadań w bibliotece, gdzie coś tam robiła, pewnie segregowała, katalogowała i opisywała książki. Mnie zaś nieopodal siebie zostawiała w cudownym miejscu – "kanciapce", magazynie pełnym książek ... niechcianych. 

To były poniemieckie, "postalinowskie", oraz pozbierane od emigrantów zabużańskich, przynoszone do szkoły strachem a zarazem szacunkiem dla słowa drukowanego książki z dworów, bibliotek. 
Książek, których niekiedy jedyną „wadą” było posiadanie pieczątki z orłem w koronie. 

Ja dosłownie mogłem tam przebywać ku swojej radości i poczuciu maminego bycia. Ba na odległość słyszenia szelestu czy skrzypnięcia krzesła na którym przysiadła. Czy skrzypnięcia pióra po kartce, gdy pisała coś tam sobie potrzebnego. Mogłem tedy w poczuciu maminej bliskości dowoli bawić się i przeglądać wszystko ... byle nie rozwalać niczego bardziej.

Mogłem oglądać broszury jak "hodować kury nioski", "jak zostać pionierem", książki "jak zostać dobrym tancerzem na salonach", oglądać niezliczone reprodukcje, czy autentyczne niemieckie, sowieckie, PRLowskie plakaty, etc.

Teraz kurz biblioteczny i zapach książek jest mi czymś na równi z poczuciem balsamu, zapachu cudownego dzieciństwa, miłości i dobra wszelkiego. 

A rozlatujące się, rozklejające książki, obdarte z okładek, itp. niczym doktor Dolittle, gdy tylko mogłem a także do tej pory - gdy mogę, staram się ratować, sklejać, prosić znajomych introligatorów o pomoc. 

Bowiem owe ranne woluminy zdają się wołać do mnie, w znanym (wydaje mi się) języku lub telepatycznie błagać o ratunek. Zdaje się, że jeśli nie zwariowałem, to rozumiem ich mowę i ów język. Są mi niczym znajome, rodzime stado, które mnie chowało prócz moich ludzkich rodziców i krewnych. Niczym te emocjonalnie pierwotne, te nie - ludzkie z Księgi Dżungli. A zarazem mi tak jednocześnie bliskie, książkowe stado, jakby gatunkowo od najdzikszych po groźne i te mądre po najpiękniejsze.

Teraz gdy piszę ten tekst, otoczony jestem zewsząd upchanymi na półkach książkami. 

Różnymi, przeróżniejszymi. Na przykład tymi niesamowitymi agresywnie wciskającymi swoje poglądy, wojującymi, obrazoburczymi  a ideologicznymi wręcz ... bo krzyczącymi treścią przekazu nakazowo ukierunkowanym. I choćby tej, wciśniętej w kąt półki, małej bandy uratowanych przed spaleniem czy zmieleniem - seryjnych tygrysów (seria książeczek z PRLowskiej serii Tygrys). 

Po pełne czegoś przelotnie efemerycznego, ulotnie lubo trwale delikatnego, po toporne religijne nawoływania i wspomniane ukierunkowywania. Od przekazów protestantyzmu, katolicyzmu, prawosławia i innych (nie wymienię - co by moi znajomi, którzy u mnie nie bywają, nie mieli pożywki do wyrzutów czynienia). Na półkach domowych kitłasi się cała różnorodność chęci przekazu wszelkich ideologii, myśli, światopoglądów. Czasem nawet wręcz takiego kuchennego nagabywania. Ale mającego swój urok prostoty, naiwności i chęci przekonania. Czasem drogo wydane, czasem "broszurkowate" a ciekawe i mądre w istocie. 

Obok nich stoją dumni grzbietami "pułkownicy". Niczym karne kohorty pretorian, serie wydań encyklopedycznych, tematycznych. Zaiste wydane z naukową precyzją i z takimiż regułami, i rygorami.  

Pękate treścią i wielkością rozprawy, leksykony, słowniki jak kupcy zamorscy.  Całe pospolite ruszenie beletrystyki, różnego autoramentu w szlachetnych mundurkach lub zużytych kubraczkach i takichż kartkach wewnątrz. 

Zaczytane, przewertowane aż nadto, ale urokliwe. Jak Stare Wiarusy mojej przeszłości, niosące idee, które towarzyszyły mi od wspomnianego dziecięcego kocyka, poprzez młodość durną i chmurną,  cierpienia młodego mnie i Wertera, czy pozwalające młodości nad poziomy wylatać. 

Od  poetyckiego Stachury teatru wszelkiego, który nie jest grą ... po szaleństwa rodem z barona Münchhausena i sugestywny odlot w stylu Mrożka, Afanasjewa i innych. Dobroduszne i jowialne w stylu Wiecha Wiecheckiego, Wańkowicza.  Po najemne siły lekkie i zaciężne Science Fiction rodzime i zagraniczne.  To z tą fantastyką, to jak z Kozaczczyzną, pełno i bohatersko bez pardonu. Słowem kompletnie "Dzikie Pola" umysłu.

No i dalej na półkach klasyka malowana niczym „obrazowo Matejkowa” Od paziów Króla Zygmunta, poprzez Bunscha, Sienkiewicza, Reymonta, Orzeszkową,  Miłosza, Szymborską, a i błyskająca swoistym piorunem walki jak obrazy Artura Grottgera a zarazem Delacroix`a - ksiażki Olgi Tokarczuk ...  po czeladź książkową Nienackiego, czy współczesnych  Pilipiuka, Bojarskiego, Piekarskiego i innych w alternatywnym do rzeczywistej historii wyrazie np. Adama Przechrzty czy Marcina Przybyłka.

Stado

Mógłbym tak w nieskończoność o sympatiach i rodach mego książkowego stada.  Dość, że powiem; co to pan Pruszyński wraz ze spółką, ma u mnie specjalne przywileje. Za cykl popularnonaukowy „Na ścieżkach nauki”, na który nieustannie choruje nieuleczalnie. 

No i tu by się rozpoczęła cała litania do i od książek Tatarkiewicza, Hellera, Bartoszewskiego. Gdzie także Zimbardo, Hawking, a nawet Carl Segan, Ditfurth, etc. Od polskich, po zagranicznych myślicieli i popularyzatorów nauk wszelkich. 

Ale to już w jednym alchemicznym tyglu filozofii, fizyki, biologii, historii, religioznawstwa, psychologii od współczesności po klasykę starożytności. Tam i Platon, tam i chrześcijańscy wszelkich odcieni myśliciele, tam i miejsce dla poglądów m.in. Roberta Dawkinsa, czy Jiddu Krishnamurtiego. 

No stop. Bo to na tych półkach, to jak przez horyzont zdarzeń czarnej dziury – nie przedostanie się już nic na zewnątrz więcej. Jeśli ten tekst tamże wpadnie i przekroczy myśl, opowieść o czymkolwiek zapętli i zostanie. 

Ufff!

Pewnie już Was znużyłem, zwłaszcza tym „omalniewpadnieciem” poza horyzont zrozumienia. Ale ten stan oddaje mój stosunek do książek. 

Tych swoistych istot „żywo-nieżywych” jak Kot Schrödingera. Zarazem przywiązania i znaczenia jakim dla mnie jest przynależność do swoistego  „członków mego stada”. Które to było, poniekąd sprawcami moich Termopil, Grunwaldów, Odsieczy Wiedeńskich i wielokrotnego Waterloo.

Tak oto się ściele moje rozumienie świata książką. 

Siostrą moją. Stadami swoistych istot wspomnianych. Których język chyba rozumiem, czuje ich znaczenie i byt potrzebny (nawet w postaci audiobooków). 

Zawdzięczam to mojej Mamie i Ojcu, którego uwiodła niewinnie a może chcący(?!) książkami i czarem teatru. Tyle, że to opowieść na kiedy indziej. 

Kiedyś Ongiś 

Gdy likwidowałem lata temu, rozdzielając, rodzinny zbiór książek, znalazłem zasobach jedno z pierwszych wydań „Listu z tamtego świata” Kornela Makuszyńskiego. To była jedna z ulubionych (może sentymentalnie ze zdarzeniem jakimś kojarzona) tatowa książka. Spomiędzy okładki a może wnętrza wypadł zgięty w pół banknot 500,- zł z górnikiem z kilofem na awersie a  górnikami pracującymi pod ziemią na rewersie. Taki szarobrązowo – kremowy (ongiś) pieniądz „zaskórniak” tatowy z przeszłości. Rodzice oboje już nie żyli dawno a tu z książki … „List z tamtego świata” tatowe "wsparcie", choć zdenominowane wylatuje … Co byście pomyśleli?!

Kocham książki! Choć coraz już słabiej widzę. Pocieszam się programami komputerowymi do automatycznego czytania tekstów, audiobookami czy „YouTubowymi” propozycjami książek. 

Niemniej niekiedy stare i podniszczone, czasem pożółkłe niczym ja sam, no może bez tej pożółkłości, towarzyszą mi szepcząc swą zawartością. Przypominając, uruchamiając swymi grzbietami wspomnienia. Jakby łasząc, dopomniawszy  się o chwilę uwagi. Głaszczę ich grzbiety czule, nie tylko przy okazji jakiegoś jeno święta. Kiedyś był cały maj „miesiącem książki”. Bo to one stanowią o istocie mojej tożsamości, pragnieniach, spełnieniach i niespełnieniach, wiedzy, radościach, smutkach, przeszłości a i coraz bardziej, częściej o pytaniach związanych z kresem wszystkiego mojego. 

Taaak, książki ...! Lubię ich zapach …

Krzysztof Hajbowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz