"Gra pozorów ..."

Krzysztof  Hajbowicz - opowiadanie refleksyjne

Tylko dla tych, z otwartymi głowami 

.
Jeśliś zaś fanatyczny fanatyk daruj sobie, nie pragniemy Twojego stresu, nerwów, palpitacji serca. W związku z szacunkiem przynależnym każdemu w gościnie tejże strony ostrzegamy. Być może są dla Ciebie lepsze i bardziej owocne miejsca. Nie pogniewamy się, kiedy Opuścisz tą stronę, życząc Ci dobra i powodzenia w we wszystkim, co dla dobra, miłości i porozumienia miedzy ludźmi Czynisz. Jeśli postanawiasz zostać i czytać, chociaż ostrzegaliśmy ... tedy rozsiądź się wygodnie i zagłębiaj się w literackiej fikcji.


Gra pozorów czyli pytanie o Boga

Widok 2008

Plusk wioseł przedarł się przez trzciny. Morga Warpnin krótkimi skokami przemierzył drogę do swojego punktu obserwacyjnego. Przez poprzerywaną ścianę suchych badyli mógł przyjrzeć się nieroztropnym przybyszom. Zdumiał się jednak okrutnie i zatrwożył, bowiem nie znał tego widoku. Spodziewał się rudych łbów Jomsborgów, lecz to co ujrzał wzbudziło w nim niepokój, ba nawet lęk. Łódź podobna do wszelako znanych mu łodzi a jednak była jakaś inna.

Wioślarze bez tarcz, w dziwnych szatach, z ogolonymi głowami, wydawali się nie baczyć na niebezpieczeństwa. Płynęli jak po swoim. Słychać było przytłumione rozmowy, rechoty śmiechu, jednak nie znane mu dźwięki, nie słyszanej dotąd mowy. Niepokój Morgi budziło ich zachowanie, jakże dla niego niezrozumiałe i inne! Ono nie mieściło się w zdobytym dotąd przezeń doświadczeniu.

Przybysze jak na komendę wskazali jeden przez drugiego, sprytnie zamaskowany w rozumowaniu budowniczego, odcinek trzcin. Łódź skierowała się właśnie w tym kierunku.

Jeszcze chwila a Morga zostanie zauważony. Instynkt nakazywał rejteradę, ale coś trzymało go w niewidzialnym uścisku zadziwienia.

Łódź z suchym trzaskiem i szelestem trzcin zbliżała się ku brzegowi. Głosy były znacznie wyraźniejsze, lecz nadal dźwięki niezrozumiałe i nic dla Morgi nie znaczące.

Nagle przemknął wierzchem trzcinowych zarośli zefirek i łódź zniknęła mu z oczu. Przycupnął napięty i gotowy na wszystko. Łódź z przybyszami, jednakże rozpłynęła się wraz zefirkiem. Morga wsłuchiwał się w szum trzcin, wiatr. Wąchał wszelkie odcienie zapachów i wytrzeszczał oczy z wysiłku patrzenia.


Wszystko na próżno. Nic w okolicy nie zdradzało zaniepokojenia, tak jakby to, co dostrzegał jeszcze przed chwilą było wytworem jego wyobraźni. Lecz Morga nie miał wyobraźni, miał instynkt. Ten zaś go jawnie zawodził. No może przesada z tą wyobraźnią, jakąś miał, skoro dalej przygięty w pół i gotowy do skoku lustrował okolicę.

W dali usłyszał przytłumiony głos rogu, to go otrzeźwiło. Za chwilę zjawi się Knykć, jego zmiennik, on zaś odda się swemu ulubionemu zajęciu podkarmianiu i łapaniu tłuściutkich brzuchaczy. Te pływające po zamkniętym rozlewisku głupie ryby, pozwalały mu na oddanie się bez reszty temu pasjonującemu zajęciu, które znał od dziecka. Tak czynił zawsze i zawsze sprawiało mu to niewysłowioną radość. Teraz jednak iskrę radości tłumił fakt zjawiska, z którym miał przed chwilą do czynienia. Nie rozumiał go i bał się, że przybysze gdzieś w pobliżu muszą być.

Jego oczy wiedzione instynktem zwróciły się z miejsca skąd miał nadejść Knykć. Chwilę później w zaroślach wyczuł ruch i zapach Knykcia. Zresztą i z zamkniętymi oczyma, bez instynktu, można wyczuć było Knykcia.

Co taki robi na czatach?! – pomyślał.

Nie Morgowi jednak było o tym decydować. Wziął głęboki oddech i czekał na znak. Gdy tylko go usłyszał, fuknął krótko a z zarośli wyłonił się potężny Warpnin. Kołyszącym krokiem szedł w kierunku Morgi i ... nagle zniknął!

Tego już było dosyć. Morga zataczając wielkie koło pędził biegiem do wioski.

Warpnianie osiedlili się wzdłuż południowego krańca wielkiego rozlewiska Szerokiej Rzeki. Żyli tu od niepamiętnych czasów. Jedynymi wrogami (prócz samych siebie w niektórych okolicznościach), spędzającymi im sen z powiek - byli Jomsborgowie. Lecz ci ostatni rzadko zapuszczali się celowo na wyprawy w stronę ziem Warpnian. 




Tu nie było, co kraść i łupić a nieliczni tubylcy nie nadawali się nawet na sprzedaż. Jeśli łupiono te ziemie to często z czystego przypadku lub doraźnej konieczności. Osiedla Warpnian nie było trudno wytropić, chociaż sami budowniczowie w swoim mniemaniu starali się mocno je ukryć. Tu, w tej okolicy, właściwie trudno było by cokolwiek ukryć większego. Sami zaś tubylcy w razie ataku rozpierzchali się w przeogromne morze trzcin ginąc z oczu napastnikom bezpowrotnie. Głównym pożywieniem osiedleńców były ryby, ptactwo wodne i od czasu do czasu jaja z gniazd lęgowych. Chociaż czasami, w pewnych skrajnych okolicznościach, specyficznie urozmaicali menu. Warpnianie nie uprawiali roli w sensie dosłownym , a już na pewno nie na dużą skalę. Właściwie starczało im to, co sama natura dawała … w prezencie. Mimo takiego trybu życia nie musieli przemieszczać się i wiedli osiadły, spokojny żywot plemienny.

Bogowie nie zaopatrzyli tutejszych mieszkańców w wielki intelekt, stąd też Jomsborgowie nie pałali wielką chęcią zdobywaniem nieciekawych terenów z mało pojętnymi gospodarzami.

Gdy przychodził czas zimna, nikt przy zdrowych zmysłach nie ostawał na tej ziemi, nikt z wyjątkiem Warpnian, ale oni dawali sobie jakoś radę. W Jomsborgu, mówili, iż Warpnianie zapadali na zimę w głęboki sen trwając tak do pierwszych roztopów.

Prawda jednak była zgoła bardziej prozaiczna

Wioska Warpnian to kilkanaście dużych w ich pojęciu chat, z trzciny, ze skąpym drewnianym szkieletem, mieszczących po kilka rodzin. 

Przed nadejściem zimy, Warpnianie oblepiali chaty mułem, łajnem i gliną, zakładali kolejną warstwę trzcin i znów oblepiali i tak aż do skutku - kiedy stwierdzali, iż wystarczy.

Nie zawsze jednak wystarczało lub po prostu płonęło, albo się zawalało a wówczas część Warpnian ginęła. O ile wcześniej nie pomarli z głodu czy z zimna. Wobec takiej naturalnej selekcji, wioska liczyła niewiele więcej niż dwie setki ludzi. Kiedy jednak jakimś trafem udało się Warpnianom przez kilka zim przetrwać, wówczas eksplozje demograficzną rozwiązywali na dwa sposoby. 

Zjadali pobratymców słabszych lub w przypływie altruizmu, puszczali niedoszłe jedzenie w trzciny. Ci którzy przetrwali, zakładali daleko swoje osiedla. Kiedy im się poszczęściło lub brakowało jedzenia, wówczas wracali i.... przy odrobinie fartu zjadali swoich niedoszłych zabójców. Słowem równowaga przyrostu wśród Warpnian była regulowana dość tradycyjnie, jak na współczesne im czasy.

Właśnie do takiej wioski, letnim przedpołudniem wbiegał przerażony Morga.

Sam sposób powrotu do wioski czatownika wzbudził niepokój i poruszył współbratymców. Nim jednak standardowo mieli pierzchnąć w okoliczne trzciny, zwyciężyła ciekawość i pierwej zbiegli się otaczając zdyszanego Morgę. 

Ten łypał wzrokiem po pytających twarzach, lecz przemówił dopiero gdy stanął przed nim Staryk, najstarszy z wioski.

***

Łódź Jamsborgów płynęła pewnie, prując falę wielkiego rozlewiska, równie wielkiej rzeki. Ortodryk nasunąwszy na oczy lekki wyklepiec, wyłożony od wewnątrz mokrymi skórami, próbował drzemać. Tu w tej okolicy niczego złego nie mogli spotkać. 

Warpnianie zaś nie stanowili dla nich jakiegokolwiek problemu. 

Na dziobie łodzi, czuwał jednak Gragl na rufie zaś Borgoward. To co czynili było rutynowym zwiadem dalszych okolic Jamsborga. Odkąd Gordfard Koń najechał południe wyspy, od strony lądu czyniąc co prawda niewielkie szkody, Gordfard Jednoręki, brat najeźdźcy, po uporaniu się z intruzem nakazał regularne wyprawy łodzi wokół dalszych okolic Jamsborga.

Sprawujący władzę na całą połacią wyspy Gordfard Jednoręki, był roztropnym wojownikiem. Jego spryt, przebiegłość i zdecydowanie, dawała dobrobyt. Jednakże knowania rodzinne zmusiły tego walecznego wodza do pozbycia się mamusi, sióstr, a w końcu i brata oraz kilku bliższych i dalszych krewnych. Teraz zostawszy praktycznie sierotą mógł jednak poczuć się bezpieczniej i samodzielnie kreować przyszłość swoich ludzi.

Ci zaś, przyglądnąwszy się rozwiązaniom nielojalności na przykładzie rodziny wodza, zapałali do Gordfarda Jednorękiego jeszcze większym przywiązaniem i stali mu się nad wyraz  posłuszni.

Stąd wyprawy zwiadowcze były traktowane bardzo sumiennie i poważnie. Nawet u wybrzeży ziemi Warpnian, gdzie nic im nie groziło, zachowali czujność. Niemniej pewne rozluźnienie wkradało się w drużynę Ortodryka, zwłaszcza, iż on sam nie był tutaj świetlistym przykładem.

Warpniak - z dziobu łodzi dał się słyszeć wyraźny szept Gragla

Z pozoru nic się nie zmieniło. Niemniej cała drużyna była w pogotowiu i obserwowała niezauważenie wskazany odcinek trzcin. W trzcinowisku stał rosły Warpnianin.

Niczym plusk ryby, delikatny dotyk wiosła, tako jeden wojowników znalazł się sprawnie  w wodzie po drugiej stronie burty. Zanurkowawszy ruszył w kierunku stojącej postaci. Łódź tymczasem pozornie się oddalała, aby po chwili zawrócić kierując się prosto na Warpnianina.



Nim się ten spostrzegł był już w rękach Jamsborgów. Rzucony w dół łodzi zwinął się w kłębek. Gragl przypatrywał się badawczo zwiniętemu ciału. Gdy któryś z jego kompanów chciał chwycić jeńca za ramiona, zatrzymał go gestem dłoni.

To co wydawało się brudem i opalenizną … było jakąś mazią, która pod wpływem wody ściekała strużkami z odsłoniętego ciała Warpnianina. Gragl delikatnie przesunął czubki swoich palców po ramieniu leżącego. Przetarł je badawczo, powąchał i szybko wsadził rękę do wody. Splunął fachowo na trzy strony, obcierając łapsko o ubranie. Znakiem ręki przywołał jednego wojowników, ten nabrawszy wody kilkakroć chlusnął z cebrzyka na Warpnianina,

Jak cię wołają - spytał Ortodryk w narzeczu zrozumiałym dla jeńca, trącając go nogą.

Leżący podniósł zdziwioną twarz i cicho wychrypiał – Knykć podnosząc się niezdarnie a trzęsąc niesamowicie

- Ka twoi ? - ciągnął Ortodryk
Pomarli, wszystkie pomarli, zło ich brawszy i zanikły. - nagle Knykć, rzucił się w onych drgawkach na powrót w dno łodzi.
Co on bredzi - spytał Gragl
Jęczy, że coś zabrało wszystkich z wioski i chyba nie żyją.
A co on taki wysmarowany jakim dziegciem? 
Chwilę po tym Ortodryk odpytawszy, ile zdołał jęczącego Warpanianina zaniepokojonym głosem komunikował;

- To co zabiło tamtych we wiosce jego wypluło. On tak na stojąco się ocknął i nie wiedział czy uciekać czy stać. Mówi, iż inaczej byśmy go tak łatwo nie podeszli.
Uhm, ciekawie prawi. Jak nie Warpnianin. Może łże ?
Nie sądzę, jest przestraszony, sam widzisz, tam coś się stało, tylko co ?! - wtrącił Borg
Przybijamy - rzucił cicho Ortodryk. Łódź skierowała się ku trzcinom przy lądzie. - Borg zostajesz z Jazem i Krostą  tutaj, zwiążcie go -  wskazał na jeńca - Reszta idzie ze mną! 

Na brzegu rozdzielili się na dwie grupy, jedną poprowadził Gragl drugą Ortodryk. Nie niepokojeni przez nikogo do osady dotarli bardzo szybko. Bacznie obserwowali wszystko w około nim weszli z dwóch stron między trzcinowe domostwa.

Słuchali, wąchali jednak nic nie zdradzało jakiegoś niebezpieczeństwa. Wioska wyglądała na wyludnioną. Żadnych oznak walki, żadnej pośpiesznej ewakuacji.
Na Swantewida, urok jaki czy co.
Gragl przejrzyj z ludźmi chaty.

W paleniskach tlił się ogień, w około był, mierzony Warpnian miarą, porządek. Jednak coś nie dawało wojownikom Jamsborgu spokoju.
Ptaki ! Nie słychać ptactwa - wycedził przez żeby Ortodryk. - Nie ma też zwierząt. Wycofujemy się do łodzi i wracamy. Musimy zawiadomić Gordfarda.
Szli teraz jeszcze czujniej i wielką ławą w kierunku brzegu. Gdy dotarli do miejsca, gdzie zostawili trójkę towarzyszy i łódź - nic i nikogo tam nie znaleźli.

Po tygodniu, gdy dotarli do palisady jednej z południowych osad Jamsborga, opowiadali o bestii, która bezszelestnie zabija ludzi na ziemi Warpnian. Wzbudzili duży niepokój swych towarzyszy, którzy zwłaszcza tu na południu czuli się bezpiecznie i bezkarnie. 

Teraz już łodzią dotarli do Jamsborga - grodu. Tam Gordfard Jednoręki wysłuchał w skupieniu ich relacji z niefortunnej wyprawy.
Widział li który oną bestię, że tak prawi?!
Nie Panie, lecz na drodze swojej aż po rozlewy wschodnie nigdzie nie uświadczyliśmy ni Warpniaka, ni ptactwa, ni zwierzęcia, ni niczego. Dopiero przeprawiwszy się przez bagna i to dopiero za nimi ptaka pierwszego ujrzeli, a dalej jeszcze dni parę szliśmy brzegiem i lasem, nim do osady pierwszej dotarlim. Lecz widno na naszej ziemi nie ma złego, i ptaki ćwierkały, i zwierzyństwa wszelkiego było w bród. Tu dopiero głodem przestaliśmy skwierczeć.

Zaiste dziwne to z tym ptactwem, lecz samo to nie świadczy, iż bestia jakowaś grasuje. Ortodryku, czy ten dzikus coś prawił jeszcze ?
Z jego ubogiej mowy znać tylko jedno było, strach przeogromny, nad ludzką miarę. No i ta maź lepka i słodka zapachem co woda ją zmywała. Gragl palcami ścierwo dotykał a palce mu za dzień obrzmiały ropienie otwierając. Jednak ten szybko rękę był wcześniej obmył to i gojenie Swantewid mu zesłał. 
Maź powiadasz, kolor ona jakowyś miała ?
Na ciele tego Warpniaka brąz z czernią się mienił, tak do złudzenia błoto i skórę słońcem spaloną udając nim go wodą polaliśmy, bowiem nogi miał jedynie wolne od mazi, bo wodzie stał. Maź spływała z ciała niechętnie lecz woda była silniejsza.

Gordfard zarządził za dni kilka wyprawę na południe. Po dwóch dniach byli w południowej osadzie. Urządziwszy jednodniowy postój wyruszyli następnego dnia nocą, Tym razem łodzie ruszyły w trzech grupach. Na dziobie każdej palił się czerwony ognik. Liczba ogników w grupie pozwalała rozeznać się, gdzie kto jest.

Ranek przywitał wioślarzy wojowników ogromną mgłą. Nim jednak całe połacie wody przysłoniła mleczna woalka, trzy grupy łodzi połączyły się znów w jedną. Burta w burtę, wiosło w wiosło.

Była to co prawda niebezpieczna decyzja - wielkie rozlewisko fundowało od czasu do czasu wysoką falę.  Gordfard jednak jeszcze raz chciał omówić ze swoimi wodzami plan wyprawy. Wszystko odbywało się w niesłychanej ciszy, a rozmowa toczyła się półgłosem w centrum skupionych łodzi.

Gdy słońce przetarło poranną biel te ruszyły dalej, każda grupa w swoją stronę. Gragl jak zwykle towarzyszył swemu przyjacielowi i dowódcy Ortodrykowi, tym razem jednak każdy z nich pełnił wachty na zmianę pilnując aby wszystko toczyło się zgodnie z planami Gordfrada.

Plan był prosty, łodzie Jednorękiego płyną środkiem na południe, jeden z towarzyszy poprzedniej wyprawy płynął z wodzem Bernikiem na południowy zachód, by następnie wzdłuż brzegu dotrzeć do łodzi Gordfrada przy południowych krańcach wielkiego rozlewiska, jeszcze przed zgubną deltą rzeki. Tą samą drogę, tyle, że od południowego wschodu mieli Ortodryk i Gragl.

Oni również przepływając przez miejsca które odwiedzili wcześniej. W rezultacie mieli  dołączyć do pozostałych. Dalej miał zadecydować Gordfrad.

Po kolejnych dwóch dniach wyprawy łodzie Ortodryka dotarły na wysokość bagnistych rozlewisk, za którymi już rozpościerały się ziemie  Warpnian.


Ostrożni i czujni przyglądali się bliskiemu brzegowi obrośniętemu lasem trzciny. Na nielicznych wzgórzach rosły pojedyncze drzewa, a wszystko oblane ciepłym, złocistym letnim słońcem.

Wsłuchując się w pobliskie odgłosy zapewne z uczuciem ulgi usłyszeli świergot i krzyki ptactwa. Jednak to potwierdzało, że ich wcześniejsze odkrycie i spostrzeżenia dotyczyły siły nad ludzką miarę. Nikt bowiem ze śmiertelników nie nakaże ptakom milczenia. To głównie zaprzątało głowę Gragla.

Płynąc tak wzdłuż trzcin, dotarli następnego dnia do miejsca, w którym pozostawili ongiś swoich towarzyszy.

Jakież było ich zdumienie gdy zobaczyli chwiejącą się na fali wśród trzcin … łódź. Ta bujała się w rytm opuszczonym żaglem i masztem. Nie było wątpliwości to łódź Jamsborgu. Wkrótce okazało się, że jest to ta sama, która zniknęła wraz Borgiem, Jazem i Krostą.

Ortodryk nakazał spenetrować znalezisko i wszystko wokół niego. Sam zaś z pozostałymi wojownikami w łodziach w pełnej gotowości obserwował brzeg, Ta, jak się okazało, była pusta, lecz zdradzała ślady niedawnej walki.
Warpnianie? - Z niedowierzaniem mruknął jeden z wojowników Jamsborga, pytająco spojrzał na swego pana.
Do Ortodryka a wy zostańcie wskazał na dobijająca do burty drugą łódź.

Chlupnęło wiosłami, a po chwili byli przy swoim wodzu. 
Jak świeże?! Przecie nic słychać nie było - Po chwili rzekł  - Olaf i Kurhord zostajecie z ludźmi na wodzie, reszta do brzegu. Podpływając pod pustą łódź nakazał ludziom, którzy tu byli pozostać ukrytymi w trzcinach. Mieli w razie przyjść z pomocą pozostającym na wodzie lub pomóc tym, którzy będą pilnować łodzi przy brzegu.

Bardzo szybko odnaleźli drogę do znajomej osady. Tym razem jednak już po podejściu na wzgórze zasypał ich grad kamieni z proc. Łucznicy Ortodryka nie pozostali dłużni. Tym sposobem udało się im wedrzeć na wzgórze i puścić pędem do wioski. Stąd było jasne, że wcale nie jest wymarła. Napotkali jednak opór jak nigdy dotąd. Warpnianie zaciekle bronili się swoją kamienną bronią, zagrażając nawet skórzanym kurtom i wyklepcom z brązu Jamsborgów. Zdumiało to wojowników lecz nie przeraziło, parli odważnie naprzód. Wkrótce rozbili opierających się Warpnian. Ci starym zwyczajem rozbiegłszy się w różnych kierunkach poznikali w pobliskich mokradłach i gąszczach trzcin.

Kilkoro z nich wpadło w ręce wojów. Tym razem prócz Ortodryka jeszcze inni wojowie znali narzecze Warpnian swobodnie się nim posługując.

Jakież było ich zdziwienie gdy jeńcy jakby w zmowie prawili o trzech Jamsborgach i jednym Warpnianinie, którzy walcząc między sobą wyłonili się prze przybyciem ludzi Ortodryka z trzcin aby chwilę później zniknąć, bez śladu na oczach nadbiegających z wioski procarzy.

Ci ostatni zaalarmowani przez czatownika, biegli odeprzeć domniemany atak Jamsborgów aby dać czas na ukrycie się pozostałym mieszkańcom. Tymczasem ze wzgórza dostrzegli czwórkę walących się po łbach gołymi rękoma nieszczęśników, którzy jak się pojawili … tak jeszcze szybciej zniknęli rozpływając się w powietrzu. Nim osłupiali ze zdziwienia procarze zdążyli ochłonąć, na horyzoncie pojawiły się łodzie Ortodryka. Więc zaczekali.

Kłopot w tym, iż owym jedynym w walce wręcz Warpnianinem był ... Knykć, który już onegdaj na oczach niejakiego Morgi zdążył się już raz rozwiać w powietrzu, tyle tylko - jak twierdził ów Morga - wtedy to uczynił pojedynczo bez udziału Jamsborgowych wojów.



Jakby tego było jeszcze mało Knykć zaginął był poprzedniego dnia a cała wioska miała się dobrze do obecnej chwili i nigdzie nie emigrowała po ostatniej zimie, bowiem Jamzborgów nie widzieli od tegoż czasu ani razu.

Gragl kazał oszczędzić jeńców, przeczuwając, że ci się jeszcze przydadzą w rozmowach Gordfardem. Przetrzebiwszy osadę bez przekonania, jak zwykle nic ciekawego wojowie Ortodryka nie znaleźli.

Podpaliwszy chaty wrócili na łodzie. Tu czekała ich kolejna niespodzianka! W trzcinach nie znaleźli ani odzyskanej  pustej ani pełnej wojowników łodzi. Natomiast ci, którzy pozostali na zalewie niczego nie widzieli, bowiem maszty łodzi na brzegu nie sprawiały wrażenia, że coś znika. Ot przelotny zefirek zepchał ich trochę z miejsca gdzie czekali, ale nic poza tym.

Rozwścieczony Ortodryk kazał przeczesać las trzcin niczego jednak nie znaleziono. W końcu kazał je podpalić. Miał nadzieję, iż zaalarmuje to grupę łodzi z Gordfardem. Noc mieli spędzić na wodzie z dala od palących się trzcin. Jakież było jego zdziwienie a wraz z nim jego ludzi … gdy następnego dnia w miejscu spodziewanego spaleniska zobaczyli szumiące, jak gdyby nigdy nic … trzciny. Zwiadowcy napotkali na wzgórzu procarzy Warpnian i szybko się wycofali. Wracając natomiast natrafili na leżących przy brzegu trzech wspomnianych Jamsborgów - Borga, Jazza i Krostę oraz leżącego również bez czucia naszego znajomego Warpnianina - Knykcia.  

Załadowawszy znajdy na łódź, chlupiąc pośpiesznie wiosłami popłynęli do miejsca postoju swoich towarzyszy.

Orzekłszy, iż to sprawka mocy bogów a raczej przekleństwa samego Swantewida,  Ortodryk skierował swoje łodzie w kierunku przewidywanego pobytu Gordfarda Jednorękiego.



W między czasie ocknęli się trzej znalezieni Jamsborgowie, twierdząc bezczelnie, że poprzedniego dnia nikogo nie mogli znaleźć, zaniepokojeni długim czasem niepowrotu Ortodryka z osady Warpnian. Ani ich wodza ani Warpnian we wiosce ani okolicy nie było.

O palących się trzcinach nawet nie słyszeli a co dopiero mieli widzieć. Zdziwieni byli ilością Jamsborgowych wojów i nie mieli pojęcia, kiedy, ci zdążyli przypłynąć i oddać się pod dowództwo Ortodryka.

Jedyne co dziwiło odnalezioną trójkę to to, iż były takie momenty, gdy nie słyszeli odgłosów ptaków, lecz mogło się to im tylko wydawać.

Borg wysłuchawszy wyjaśnień Gragla wybałuszył oczy i z niedowierzaniem przyglądał się pozostałym.

Następnego dnia łodzie szybko sunęły w kierunku południa krainy i zalewu, na horyzoncie pojawił się … żagiel.

Ortodryk konstatował, iż jest to forpoczta łodzi Jednorękiego. Jakież było jego zdziwienie gdy płynący w ich kierunku okazali się obcymi.  Wioślarze bez tarcz, w dziwnych szatach, z ogolonymi głowami. Gdy się zbliżali ku sobie, na maszt wciągnięto drugi żagiel z dziwnymi znakami. Zdziwiony Gragl zdążył jeszcze zapamiętać kształt znaków - coś na kształt ERROR CHEAT  - GAME OVER, nim całkowita ciemność zakryła wszystko.

***

- Piotruś jak ty długo będziesz jeszcze siedział przed komputerem?! – z kuchni zawołała poirytowana mama – po nabożeństwie,  macie przecież z tatą jechać dzisiaj nad jezioro.

Piotruś Bogamski z niechęcią popatrzył w kierunku drzwi. Coś się spieprzyło – pomyślał grzebiąc palcami po klawiaturze - Fajna strategiczna gra, ale gdy wpisać cheaty i tipsy coś się chrzani i resetuje komputer.  Hm, szkoda.

Piotruś nie miał zbytnio wielu kolegów, od chwili odkrycia, że wirtualny świat jest ciekawszy. Zwłaszcza gdy można wcielić się w rolę Stwórcy.

Zrobił się jeszcze większym odludkiem, godzinami przesiadując przed monitorem. Mógł budować i niszczyć całe światy wirtualnych ludzików, pomagać lub mieszać im szyki w ich wirtualnym życiu.

Potrafił tak prześlęczeć przy grze całymi nocami, dniami dopóki, dopóty ktoś z domowników nie odkrył tego co robi, i nie pogonił go do łóżka lub na podwórko. Teraz gdy zdobył kody do tej gry jeszcze bardziej poczuł się władcą i panem losu komputerowego świata. Jazda do kościoła na nabożeństwo wcale go nie pociągała. To było nudne.

***

Bóg zerknąwszy na myśli Piotrusia, posmutniał. Westchnąwszy odłożył boży laptop i rozglądnął się wokoło. Dobrze, że Jego biblioteka ma tyle zasobów. Był poirytowany, bowiem takich Piotrusiów w jego boskim programie coraz więcej przybywało. 

Czy to błąd systemu? Czy może wirus?! Nie chciał sobie tym zawracać boskiej głowy. Wróciwszy do boskiej klawiatury,  nacisnął ESC i zresetował jeden ze światów. No i plumps! Po czym zawołał gromko - by usłyszeli;

- Borg, Ortodryk – zawołał Pan do Jamsborgów – przygotujcie mi kąpiel jestem zmęczony. Knykć, a ty wypuść cherubiny, niech trochę polatają. Tylko pamiętaj niezguło! - to raczej było dobrotliwe niż karcące. - Żebyś niebiańskie wrota od cherubinka zamknął, gdy przylecą na powrót!!!

***
Duch Święty?
Duch Święty zaś przenikał neurony wszechświatów i wymiarów. Będąc współistotny Panu, mógł być wszędzie i we wszystkich czasach od początku do końca. Nagle coś drgnęło w strunach połączeń wymiarów. 
W naszym ludzkim języku powiedzielibyśmy – zaiskrzyło i dupło!
Jakby przepięcie a może początek lub koniec wszystkiego – trudno określić co, kiedy jest się tylko człowiekiem ... Człowiekiem, który jak miliardy podobnych mu istnień został stworzony na obraz i podobieństwo. Może to przepięcie powstało w wyniku stawianego sobie pytania „gdzie mieszka” i „kim On jest”.

***

Morga zmęczony wielogodzinnym czuwaniem kreślił na piasku patykiem coś bezsensu, szum trzcin łagodnie uspokajał i powodował senność. Morga pozwalał błądzić myślom, gdzie popadło. Po nogawce jego spodni wędrowała mała mrówka. Morga przestał gryzmolić patykiem, patrzył z otępieniem na malutkiego owada. Nagle go olśniło.

Zupełnie przytomnie odłożył patyk, obok telefonu komórkowego.

Uśmiechnął się i rzekł sam do siebie;
- To my wszyscy jesteśmy Nim! ... I ty i ja i trzciny, woda. –

Poczuł się zrazu i lekki, i wolny. Jakiś proces spowodował stan zrozumienia. Morga teraz już wiedział, że jest współistotny z wszystkim tym, co go otaczało w jego pojmowaniu. To było wspaniałe uczucie.

W dali było słychać rozklekotany jazgot motorówki Jamsborgów, wiedział, że jadą do kościoła na mszę świętą by podziękować za powodzenie ich książki o Warpnie. Morga pomyślał, że się z nimi zabierze i tak się stało. Łódź Jamsborgów skręciła w kierunku jego pomostu.

- Piotrek – krzyknął w kierunku werandy – zostaw ten komputer i powiedz matce, że jedziemy z ciotką i chłopakami do miasteczka, do kościoła. Wzdrygnął się, gdy pomyślał jak Piotruś będzie kombinował, … by nie pojechać.

Mrówka dreptała już między źdźbłami trawy, taszcząc kawałek liścia. Zdążała do kopca, w którym był jej dom i poukładanie.

Gdzie każdy owad ma swoje miejsce i rolę. Gdzie całość społeczności stanowiło sens i coś na kształt świadomości a nazywało się to w ludzkim pojęciu mrowiskiem

Krzysztof Hajbowicz, Widok,  2008-06-21

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz