Zamek Anioła

Opowiadanie nie tylko o czasie przeszłym

© Krzysztof Hajbowicz "ZAMEK ANIOŁA" Kołobrzeg-Głubczyce-Władysławowo 2005-2009r.

Prolog

Myślało ongiś piórko, że jest najlżejszym ptakiem na świecie. Szybowało, szybowało nad łąkami, lasami i miastem. Wierciło się radośnie w porywach wiatru, to w górę to w dół, to w bok, lecz ciągle spadało. Uśmiechem puchu pozdrawiało wróble, jaskółki i inne lotne tałałajstwo. Myślało piórko – wiara mnie unosi! A to były wiry powietrza nie znające nawet losu piórka, bowiem żyły własnym życiem. Piórko w rezultacie wylądowało na kupce łajna. Piórko ze smutkiem pomyślało – czyżbym sobie tak zasłużyło? Żuk, któremu obcy był los piórka, bowiem żył własnym życiem, przeciągnął je (przez przypadek) - na brzeg kałuży. Teraz piórko Żeglowało, pozdrawiając muszki i komary, które i tak nie zwracały na piórko zbytniej uwagi, bowiem żyły własnym życiem. Cieszyło się jednak piórko, że Opatrzność odmieniła mu los, wszak może jest ono ptakiem wodnym? Uwierzyło przecież w to głęboko, a wiara jest podstawą. Szkoda tylko, że czasami wynika z niedoskonałości wiedzy. A może wszystko jest inaczej?





Zamek w Konczałowie

Zamek w Konczałowie odkryliśmy "dla siebie" zupełnie przypadkowo. Mimo, że tkwił (jak się później okazało) całkiem spory komentarz na jego temat, w „Młodzieżowym Przewodniku Rowerowym po Polsce”, wydanym przez Iskry.

Właśnie „wspinaliśmy” się objuczonymi rowerami trasą na Trzećbierz, a wiadomo trasa to niezbyt łaskawa dla cyklistów. Gdy szerokim łukiem wydobywaliśmy się z kolejnego już, wspinaczkowego zakrętu, naszym oczom ukazały się siwe mury Konczakowskiego zamczyska.

Był to zaiste imponujący widok. Na przeciwległym pagórze wyrastała spośród zieleni, bajkowa budowla. Odrestaurowywana przez wieki w różnych odcieniach epok, bo jakże (na mój gust) jeszcze romańskie zamczysko uchowałoby się do naszych czasów w takim stanie.

Widok urzekający na tyle … że najbliższym parkingu postanowiliśmy zmienić zaplanowaną trasę i harmonogram naszego obozu rowerowego (a planowanego od zimy!) Umyśliliśmy rozbić namioty gdzieś w pobliżu grodziska. Zaskoczenie nasze było tym milsze, gdy okazało się, iż z drugiej strony malowniczej budowli, kładzie się niebieskim blaskiem fal malownicze jezioro. To przesądziło o wszystkim, uznaliśmy, że szczęście nam sprzyja, więc nie możemy ignorować tak niespodziewanego daru piękna.

U podstawy zamkowego wzgórza, prawie tuż nad samym jeziorem, mieściło się zaniedbane pole namiotowe. Jedynym znakiem, co tu właśnie można rozbijać namioty - był zardzewiały, zgięty znak informacyjny pola biwakowego. Potraktowaliśmy go za wystarczający argument legalizujący nasz postój właśnie tutaj.

Pobliska asfaltowa droga rozwidlała się, jej główna odnoga prowadziła do Konczałowa, boczna zaś do tego co nas tak urzekło.
Samo miasteczko rozciągało się u podnóża zamku, lecz nieco dalej, bardziej od północy. Tak więc między naszym rowerowym popasem a Konczałowem wznosiły się majestatyczne mury z blankami i baszta. Bardziej urokliwego miejsca trudno byłoby poszukiwać. Jezioro, zamek i pobliskie miasteczko. Wymarzone miejsce do wczasowania i odpoczynku rodem z powieści Nienackiego.

Moi pobratymcy, zarówno ta żeńska część jak i męska, wydobyli z krtani zwycięski okrzyk i rozpoczęli zakładać obozowisko.

Chwilę po tryumfie okazało się, że nie byliśmy tu sami. W głębi pola (a właściwie po mojemu to i poza jego teoretycznymi granicami), wśród drzew, stały namioty. Po wysłaniu umyślnego na przeszpiegi posiedliśmy garść informacji. Okazało się, że naszymi sąsiadami są archeolodzy i studenci Instytutu Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Prowadzili prace wykopaliskowe wewnątrz zamku, stąd nie był on (niestety) udostępniany zwiedzającym.

Według naszych spostrzeżeń był to absurd. Przecież w sezonie można by, tu nieźle zarobić na turystyce a to miejsce zdawało się być jedyną atrakcją Konczałowa.

Obozowisko archeologów było ulokowane bliżej murów,  jak się okazało później,  w pobliżu wąskiej, zakratowanej furty. Zwykle zamkniętej na cztery spusty. Teraz jednak służącej pracującym tu Wrocławianom jako skrót na dziedziniec...

Urządziwszy obozowisko poczęliśmy delektować się okolicą. Przewodników mieliśmy kilkoro, bowiem prawie cała ekipa wrocławskich żaków była właściwie bezrobotna. Z tego co nam pobieżnie wytłumaczono, czekali na jakiś wyniki badań z instytutu i nudzili się obrzydliwie.  Nic też nie zapowiadało rychłej   zmiany nieróbstwa,   bowiem  wiadomo    w wakacje, w sezon urlopowej kanikuły, nic a nic - nie można było ustalić w terminie. Mnie tylko lekko zdziwiło, że ktoś przy zdrowych zmysłach, jakimi są zapewne pracownicy tej szacownej Alma Mater, w ogóle ślęczy w jej murach. Ale na szkoleniach naszej Młodzieżowej Organizacji nic na ten temat nie wspominano, uznałem więc to za kuriozum przeintelektualizowania drobnomieszczańskiego i tyle.

Gdy się rozbijaliśmy na dobre, coraz więcej zainteresowanych i pomocników przybywało od strony zasiedlonego prawem kaduka pola namiotowego Wrocławian. 
Tamtejszym pospolitym ruszeniem znudzonych dowodziła Brygida, zwana przez tambylców Gidą. 

Miała niesłychany zmysł organizacyjny. Mimo naszych umiejętności i doświadczenia z przebytych szkoleń ZSMPowskich, delikatnie dała nam do zrozumienia … co robimy nie tak w urządzaniu obozowiska. Ponoć była harcerką. Więc organizacyjnie zbieżnie. Tak co popołudniu już mogliśmy oczekiwać trzęsienia ziemi, potopu i wybuchu wulkanu – zawsze mając nadzieję, iż uda się nam go przetrwać, dzięki zapobiegliwości i doświadczeniu organizacyjnemu Gidy.

Nie pozostało nic innego jak zrewanżować się wspólnym ogniskiem i kucharzeniem. Zaproszenie zostało przyjęte, chociaż   wsparte   intendenturą   Wrocławian. Tych   było   w okolicach dwudziestki, a więc nasze zapasy były zdecydowanie niewystarczające.

Nim jednak do wspólnej uczty doszło, zdążyliśmy pobieżnie zlustrować teren wokół zamczyska a i zerknąć na jego dziedziniec.

Tam właśnie trwały główne prace, o czym świadczyły wykopy archeologiczne. Tu objaśnień udzielał szef ekipy dr Hubner, niemniej wieczorem był już dla nas Hubim. Oprócz niekwestionowanej wiedzy historycznej, posiadał też     niewątpliwie    oryginalny    dar     oczarowywania    ludzi.  Był  otwarty i komunikatywny. Tryskał energią i humorem. Słowem, po niedługim czasie wstąpiliśmy do fanklubu jego osoby. Hubner był duszą towarzystwa, o czym zdążyliśmy się szybko przekonać. W pracy zaś, jak mawiali jego podopieczni, „wymagający i skrupulatny aż do bólu”. Niemniej ilość przypisywanych mu zalet wystarczająco rekompensowała jego bezkompromisowość w sprawach zawodowych.

- Długo tak się tułacie po szlakach? – zapytał jeden uczestników ogniska – Chodzi mi, czy taką paczką ...
- Od pięciu lat, w każde wakacje. Coś nam zostało z dawnych szkolnych wagabundów – oderwawszy się od kijka z kiełbasą, przerwała pytającemu Kinga. 
Kinga była naszym intendentem, i „K.O.wcem” w jednym. Marzyło się jej założenie własnego koła gospodyń wiejskich, ale póki co, nie czuła się na siłach, więc energię pożytkowała na nasze wypady – A wy tak od serca czy … dla zaliczeń? – dodała spoglądając z zaciekawieniem na rozmówcę.
- Jedni tak, drudzy inaczej – tajemniczo filozoficznie z uśmiechem wyjaśniał - Ale ... przeważa atmosfera ekonomiczno-przygodowa – odpowiedział ryży, uśmiechnięty dwumetrowiec. – Ja na przykład nadaję się tutaj, tylko jako taczkowy bądź lewarek. Jestem hm … „delikatny inaczej” i do skorupek mnie nie chcą dopuścić. – dodał z udawanym smutkiem.
- No nie przesadzaj ... wczoraj pomagałeś mi mierzyć wykop! Zawsze jakieś urozmaicenie prawda? – pocieszała go jasnowłosa archeolog o filigranowej budowie ciała.
-  Powiedz lepiej,  że  Ci  potrzebny  taki  cyklop  na  twój  wykop.  Coś mi się wydaje,  że mnie chcesz zaangażować do jakiejś cięższej pracy. Pani magister … Jesteś zbyt podejrzanie miła … – A nas smutno   poinformował, zasłaniając usta i konfidencjonalnie poinformował – Niech nie zwiedzie kogo ta figura i dobroć na pokaz! Wiecie jaka ona potrafi być wreeedddnaaa ?!

Atmosfera ogniska była coraz bardziej cieplejsza, i to nie tylko poprzez coraz to większy płomień. „Swoje zrobił” wyśmienity grzaniec. Archeolodzy bawili się w najlepsze a my razem z nimi. Gitary, letnia noc i kumkanie żab – cóż więcej może chcieć turystyczny łazik? A tego było pod dostatkiem.

Mój wzrok przykuła postać siedząca pod drzewem, nieco dalej od rozbawionej grupy przy ognisku. Była to obstrzyżona na jeżyka dziewczyna. Miała chyba blond włosy. Była zgrabna i gustownie jak na ognisko ubrana. Zachodnie dżinsy i bluzka a niedbale przerzucony na ramionach sweter podkreślały jej figurę. Siedziała wpatrzona w krąg światła i bawiła się patykiem

- Przepraszam, nie przeszkadzam? – Pokręciła przecząco głową
- Coś cię gnębi, że tak dajesz znaki? – spróbowałem bez ogródek zagadnąć. – Mam na imię Herbert ale wołają do mnie Herbi.

- Marta. O jakich znakach mówisz? – spojrzała z zaciekawieniem, a na jej twarzy pojawił (wydało mi się) nieziemsko radosny grymas. Mnie zaś na ten widok zabrakło tchu w piersi. Ale bohatersko ciągnąłem wątek.

- Nooo, nie obraź się, ale siedzisz tak, by cię zauważono, wydajesz się niezainteresowana całym tym zamieszaniem, a mimo wszystko przyszłaś … Tu zabrakło mi słów ze szkolenia psychologicznego. Chyba wówczas zrejterowałem z wykładu, czy jakoś tak.

- Oj psychologu, nie przyszło ci do głowy, że mogę być zmęczona? A ciągnie mnie mimo to do zabawy, tyle, że nie mam już siły.
Spojrzała na mnie weselszym wzrokiem i to tak, że aż mnie ciarki przeszły. Mimo ciemności zrobiło się mi nagle jasno jak w dzień. Skowronki zaświergoliły, gwiazdki zaświeciły, brakowało tylko orkiestry dętej imienia Feliksa Dzierżanowskiego. Zdążyłem bąknąć inteligentnie
– Przepraszam ...

A ona mnie cap za rękę i … posadziła obok siebie przy drzewie.
- To może ja przyniosę coś do picia, zjedzenia ..? – zacząłem nieco zmieszany.
- Oj tak, to chyba było trzeba zrobić na samym początku. – rzekła z tym nieziemskim uśmiechem i dodała - Ale jak masz ochotę to teraz uczynić, to będę ci wdzięczna – nie mam już siły nawet wołać, a oni jak widać zapomnieli o mnie na zabój.

Miała jedwabisty głos i ta ... bezpośredniość … Zerwałem się i pogalopowałem do wystawnego obrusa przy ognisku.
- Dla Marty powiadasz – filozoficznie rozpoczął długi jegomość z hiszpańską krótką bródką. – Hubi, Marcie sieeee należy podwójny przydział prawda ?!

Hubert żywo o czymś rozprawiający, po usłyszeniu tych słów zaczął się rozglądać i rzekł;
– Jaaassne! Martunia dotarła?!

- Siedzi tam pod drzewem, zaopiekuję się zaopatrzeniem – zadeklarowałem. Hubert spojrzał na mnie i zawołał do Marty – Martuniu, tylko nie czaruj, nie zamieniaj tego młodzieńca w żabę, i bądź generalnie dobra dla tego człowieka. To nasz brat, przyjaciel!

Zaśmiał się, a czereda przy ognisku zawtórowała mu serdecznie. Marta spod drzewa pomachała (jak mi się wydało ) zmęczonym gestem dłoni.
- Uważaj przyjacielu, to księżna elfów, zna czary. Lubczyk na nią nie działa, ale sama jest jak cysterna lubczyku. Wszyscy się w niej kochamy, jeśli złamiesz serce, bądź pewny, że nie ty jeden będziesz cierpiał ... – zawiesiwszy głos, po czym dodał patetycznie, unosząc palce jak niejaki towarzysz Skarga z dawnych wieków - Ooooj, są już wśród nas tacy nieszczęśnicy.!!! – Po czym dodał szybko - Najwyżej, dołączysz do stowarzyszenia ... – nie dokończył, właśnie na jego ramionach wylądowała spora szyszka.

- Zaraz ciebie przemienię w młot hydrauliczny - dało się słyszeć spod drzewa
- O tak, o tak, zamień Hubiego na dwie, chociaż na dwie doby – szybciej się uporamy  z tym szwabskim betonem – zawodził ryży znajomy.

Przy ognisku zawrzało skandowaniem;
- Zamień, zamień, zamień !!!
Jegomość z hiszpańską bródką zadeklarował wspierając w układaniu wiktuałów na kromkach a właściwie kromach chleba.
- Pomogę ci.
Dalej już, niczym dwaj zawodowi kelnerzy podreptaliśmy pod drzewo

- Faktycznie Marta się dzisiaj narobiła i jest padnięta. To cud, że przyszła. Masz na imię Herbert prawda? Ja jestem Wasyl. Tu mnie zmusili do kucharzenia, bo jestem dla nich nieuk z AWFu. A Marta to równa babka – Widząc w blasku ogniska jak się rumienię dodał - nie przejmuj się gadaniem Hubiego. Czasem im odpala.

- O jakie dobra, o jakie względy – siadajcie chłopaki, czy coś przeoczyłam ? – spytała gdy przynieśliśmy wiktuały.

- Na moje rozeznanie wszystkie dowcipy Hubiego znasz, a on właśnie jest w tej własnie fazie. Przedtem było trochę wzajemnego rozpoznawania, rano nie uświadczysz, kto z ekipy a kto nie. Słowem pełna integracja. Powiedz Marta lepiej jak twoje poszukiwania. - tu zwrócił się do mnie - Marta jest szefem zespołu moli książkowych, oni dobierają faksymile starodruków do tego co wykopią czy jakoś tam.

- No niezupełnie, ale właśnie wpadliśmy na trop ciekawej sprawy. Wasyl zna część, ale Herbert ty nie, jeśli masz ochotę to zacznę od początku?.

- Oczywiście jestem ciekawy. – odparłem.
- Otóż w początkach XIV wieku a konkretnie 12 czerwca 1315 właścicielem tego zamku stał się Opat ze Skrzewa. Opat Tymoteusz Skrzewski. Jednak nie zamieszkał w nim. Zamczysko było jego, a zarządzał dobrami zaufany, niejaki Gondawa. Była to kolorowa postać i jak owe czasy był bardzo wykształcony. Jest wiele wzmianek o jego dokonaniach i rządach Konczałowie. Mimo, iż nie był zbyt wysokiego stanu, zdobył sobie uznanie oraz szacunek mu współczesnych, a przede wszystkim braci kopistów i skrybów wszelkiej maści.

Konczałów a i opactwo Skrzewskie jeszcze do lat międzywojennych dysponowało sporą biblioteką i dokumentami o tamtym okresie. Niemniej spuścizna została zatracona w okresie ostatniej wojny. Albo starosta Konczałowski kazał je ukryć albo wywieźli je Niemcy, tego niestety nie wiemy. To czym ja dysponuję to rzetelne faksymile, kopie oraz kilkuletnia praca zbieracza po różnych bibliotekach i muzeach. Nad tym siedziałam od studiów jeszcze i tak mi zostało do teraz. Materiału jest tyle, że wakacje to mgnienie oka. Niesłychanie krótki czas by się chociaż przez część przebić.

Nad tym pracujemy poza sezonem archeologicznym w instytucie. Znaczy ja siedzę i oczywiście nie samodzielnie - dodała z tym swoim cudownie nieziemskim uśmiechem

Teraz mniej więcej wiesz, dlaczego te prace prowadzone są tutaj. Może gdzieś ukryte są zaginione dokumenty opisujące pergaminy. Być może one same! Odnalezienie ich byłoby nie lada sensacją. Chcesz zobaczyć moje królestwo ?
Skinąłem głową

- A co z tą ciekawą sprawą ? – spytał Wasyl.
- Otóż to, coraz częściej w materiałach archiwalnych pojawia się wzmianka o Starym Kamieniu, niezbyt to wszystko jasne. Niemniej może okazać się, że jest to klucz do naszych poszukiwań. Może chodzi o jakąś ukrytą skrytkę, która wiadoma była miejscowym przed zaginięciem starodruków. Może co innego. Jednak starych kamieni „ci tutaj dostatek”. Obleźliśmy i obmacaliśmy chyba wszystkie, a nie wyróżniają się niczym szczególnym …

- Chyba tylko z twoją teorią, Marta – przypochlebnie mruknął Wasyl, zaraz dodał z rozczarowaniem – Eee myślałem, że odkryłaś jakąś sensację.

- Jaką teorią, o czym mówi Wasyl? – spytałem zaciekawiony
- Eee , to nie ma nic wspólnego z tym tylko miejscem, ale o tym może kiedy indziej..
To co idziemy?

Poszliśmy w trójkę.
- Nie boisz się duchów – zażartowałem, ale chwilę potem zrozumiałem, że nie był to dobry dla mnie pomysł.
- A ty nie?! Obawiam się mój psychologu, że każde z nas odczuwa jakiś strach, lęk przed nieznanym i niezrozumiałym. Kto da głowę, iż to co wierutnie próbujemy obśmiać, nie istnieje w jakiejś niezrozumiałej dla nas postaci?

- Co chcesz przez to powiedzieć ?– zapytałem zaniepokojony. Wokół nas rozpościerała się noc, każdy kamień wydawał się przyczajoną postacią, skrytką lub Bóg raczy wiedzieć czym. Zawłaszcza po opowieści Marty. Światła latarek dodatkowo to zjawisko potęgowały. Marta tym czasem kontynuowała swoje tajemnicze przemyślenia.

- Tylko tyle, że lęk,strach jest nam potrzebny do przeżycia a wszelkie nasze wyobrażenia mogą być tylko dziecinadą w konfrontacji z rzeczywistością. Ten nasz strach jest uwarunkowany naszą percepcją, wiedzą, doświadczeniem, przeniesieniami. Tak rodzą się stany emocjonalne, emocje i uczucia. Ale lęk jest też uczuciem pierwotnym, atawizmem on nas chroni, jest mechanizmem i tarczą do przetrwania.
Ostrzega nawet wówczas gdy na rozum nie możemy czegoś przyjąć, to ma sens. Istnieje coś nad czym warto się zastanowić.

- A mianowicie co? – Zapytałem niezbyt pewnym głosem, szkolenie o psychologii zarwałem, a o duchach nie mieliśmy wykładów, jako że materializm dialektyczny istnienia takiego zabobonu nie zakłada.

Marta przystanęła. Wskazała na kamień. – Jak myślisz można się go bać?

- Jako kamienia chyba nie, ale gdyby ożył zamieniając się w potwora ... Co jest niemożliwe. To tylko zgęstniała w prawiekach materia skalna. Ale gdyby, był to smok, to kto wie? – dodałem dziarsko.

- To jest jedna z teorii w jaki sposób się boimy. Tu wyobraźnia rozpoczyna proces. To co się w niej rodzi, nie zawsze ma podłoże w zdobytej wiedzy. Patrząc na kamień „wrosły” w ziemię to naprawdę nie ma on nic wspólnego z realnym, fizycznym zagrożeniem. Gdyby jednak, ten kamień, mógł na przykład wyświetlić nam wszystko to, co zapamiętał przez cały czas trwania tutaj – byłoby się już się czego bać. Chociaż, na nasze postrzeganie, i wiedzę - nie jest to realne. Ale kamień ten jest znacznie starszy przecież niż sama, znana nam, tutejsza historia ludzi. Przy takiej projekcji jego pamięci bylibyśmy więc, w takim wypadku, świadkami różnych zdarzeń, nie do końca je rozumiejąc. To budzi właśnie mój strach.
- Ot i masz kawałek tej teorii o której wspomniałem – wtrącił Wasyl.
- Ale co to ma z tym miejscem wspólnego. Tak byłoby w istocie z każdym kamolkiem na tej ziemi.
- Może tak właśnie jest, ale nie potrafimy tego zapisu odtworzyć, chyba, że się tak porobi, iż nastąpi jakieś „spełnienie warunków” i … mamy zapis odtwarzany na bieżąco. Może uruchamiany ludzką bytnością, ciepłem, emanującą z nas energią – Bóg jeden raczy wiedzieć czym.. Wówczas ludzie widują na przykład duchy, zjawy
…. Może to niekoniecznie wytwory, li tylko, samej wyobraźni ...

- Marta nie strasz już się boję, bo nie tak dawno sikałem przy tym kamieniu! – jęknął z udawanym przerażeniem Wasyl.
- Aj ignorancie, czego was tam uczą na tym AWFie?

- Będę panem od fikołków, zawód jak każdy inny. Praca nie hańbi, nawet fikołki.- odparł poważnie Wasyl, próbując włożyć za pazuchę rękę ,niczym burżuazyjny generał Napoleon.

Doszliśmy do wielkiego dziedzińca. Marta otworzyła okute z kunsztem drzwi
- Że tego nikt nie ukradł – wtrąciłem mimo chodem
- Próbowano – ale są sprytnie osadzone i ciężkie, podobnie jak furta w murze – skomentowała Marta – poza tym nie są stare ...

Po chwili z kilku zwisających z sufitu żarówek, w kolistych blaszanych kloszach, rozbłysło światło. Oczom ukazało się obszerne pomieszczenie z niskimi filarami, zastawione różnymi biurkami, stolikami wszelkiej wysokości, maści i pokroju. Całe zabałaganione kartami papieru, książkami i różnymi sprzętami, których przeznaczenia nie umiałem odgadnąć.
- Oto moje królestwo, dawna izba czeladna – powiedziała z dumą Marta czyniąc zapraszający gest
- Widzę, że pracujesz tu też wieczorami ...
- Niekoniecznie, tu jest zawsze ciemno.
Teraz dopiero zobaczyłem, że to pomieszczenie prawie pozbawione jest okien. Gdzieś na ścianie od dziedzińca, przy samym sklepieniu, zauważyłem wnęki, w nich najprawdopodobniej były maleńkie okienka.
Moją uwagę przykuło biurko zastawione sprzętem laboratoryjnym. Kuwety, próbówki w stojakach, statywy i nieznany mi sprzęt elektroniczny. Marta powędrowała za moim wzrokiem.
- W wolnych chwilach zamieniamy ołów w złoto – zażartowała, a ja chłonąłem jej słowa, Jej postać. Znałem ją zaledwie kilka chwil, a wydawała mi się tak znajoma, jakby od zawsze! Mało tego, to uczucie spotęgowało się właśnie teraz. Absurd. Może to grzaniec. Tak to grzaniec. Tyle tylko, ... że nie wypiłem ani jednego łyka

– Tak po prawdzie moja praca – kontynuowała Marta - to nie tylko ślęczenie w księgach, to też badania laboratoryjne, oczywiście na ile to możliwe w tych warunkach. Tam pod ścianą znajdziesz bardzo drogie oporządzenie mikroskopowe, konserwatorskie. To na wypadek odnalezienia starodruków. I zabezpieczenia ich do transportu.
- Dokładnie jak pracownia alchemika – potwierdziłem bezwiednie wpatrując się w postać coraz to urokliwszej Marty. Teraz dopiero do mnie doszło, że musi być dużo starsza niż wyglądała, lub niż ją postrzegałem. skończone studia, pracowała w instytucie, prowadziła badania. Kim Ona jest?! Ile lat różnicy? No może nie tak tragicznie trzy, cztery?

- A mówiliśmy ci, że zna czary?! – dodał z uśmiechem Wasyl. – Marta a z tym zapamiętaniem mojego sikania to ....

Marta wykonała gest jakby chciała dać Wasylowi kuksańca, gdy nagle całą budowlą bezgłośnie zatrzęsło. Lampy na długich kablach zakołysały się i zamrugały, posypał się z sufitu lekko tynk.

- Jezu co to?! - Wasyl wyraźnie zaniepokojony, błyskawicznie znalazł się przy drzwiach. Niewiele myśląc poszliśmy w jego ślady. Na dziedzińcu majtała tylko jedna żarówka, widocznie zapalana od wewnątrz pomieszczenia, nic jednak nie wskazywało na jakieś wydarzenie. Poruszał ją lekki wiatr, a w około panowała cisza.

Rozglądnąwszy się w milczeniu, oświetlając smugami latarek mury, nic nie zauważyliśmy niepokojącego.
Wróciliśmy szybko do ogniska. Tam panowała atmosfera dobrej zabawy. Więc Marta podeszła do Hubnera i szepnęła mu do ucha.

- Hubi, mamy problem. Coś się dzieje na zamku, trzeba to natychmiast zbadać, tylko nie siej proszę paniki. To poważne.

Siedzieliśmy, na oświetlonym dziedzińcu. Chłopcy pod wodzą ryżego drągala porozwieszali dodatkowe lampy. Trzeba przyznać, iż cała ekipa archeologów oraz nasza paczka wykazała bardzo duże zdyscyplinowanie. Niewielka część osób pozostała przy ognisku, zaś ci którym polecił Hubert rekonesans, bez zbędnych pytań udali się do zamku. Teraz właśnie schodzili, zbierali się na dziedzińcu, kończąc przeczesywanie zakamarków i okolicy wykopalisk.

- I  nic!  Wygląda  na  to,  że  wszystko  w  porządku.  Wjazd  do  zamku  zamknięty  od wewnątrz ... - wybuchu nie słyszeliśmy przy jeziorze. Może gdzieś w podziemiach. - ktoś relacjonował

- Ale wejście jest jedynie stąd i a tam nic się nie zawaliło. Poszliśmy tam w czwórkę, i nic nie zauważyliśmy. Nie ma nawet zbytnio kurzu ... – ktoś dodał
- To dlaczego pracownia wygląda jak po zdrapywaniu tynku? Część sprzętu szlag trafił.
Tam musiało zatrząść jak myśmy szli do ogniska jeszcze raz – stwierdziła Marta

- Trzeba zawiadomić milicję – mruknął Hubner – z drugiej zaś strony...
- Gdzie o tej porze milicja w Konczałowie?! - dało się słyszeć kogoś z grupy - Dyżurny śpi a co on zrobi? Poza tym, przerwą badania i pozamiatane ... Że też dozorca musiał iść na urlop …

- Też o tym myślę, lecz gdy tego nie zrobimy będziemy mieli później kłopoty. Kto zaręczy, że nie wdarły się tu gdzieś jakieś dzieciaki i zabłądziły. Może coś poniemieckiego walnęło, a one potrzebują teraz pomocy. Nie jest to wykluczone. Może  być  tysiąc  innych przyczyn.   
Na końcu  zawsze  jest  milicja i przepisy. My nie jesteśmy na wczasach tylko reprezentujemy Instytut. Ja muszę tak postąpić, chociaż jak mi Bóg miły, mam tak samo wątpliwości i niestety złe przeczucia.

W końcu ustalili, że Hubner pojedzie w Wasylem na Konczałowski posterunek, jeśli nikogo nie zastaną, zostawią kartkę, powiadomią kogoś z władz miasta lub komitetu i wrócą. Zawsze to trochę zwłoki. Inni zaś w tym samym czasie, już teraz w komplecie, i przy naszej kilkuosobowej pomocy przetrząsną zamek wzdłuż i wszerz. Tu na miejscu całością dowodzić będą Marta i Gida.

Na Engelsa co ze mną? Te krótko obcięte włosy, dziewczęca postać, szlachetne rysy twarzy. Ileż my się znamy? Przecież Marta jest chyba zdecydowanie starsza ode mnie. Co się dzieje?

Kinga badawczo patrzyła na mnie, ale nie wiem czy to w związku z rodzącym się napięciem sytuacji czy z innego powodu?

Kiedy wszyscy się rozchodzili do swoich wyznaczonych zajęć, Marta poprosiła mnie i Kingę o pozostanie z nimi. Za chwilę do naszej czwórki dołączyła jasnowłosa archeolog z ryżym dryblasem.

- Byliśmy na dole, to nie żarty, woda podniosła się w wykopie odprowadzającym, widać nawet bez mierzenia. Stefek chciał wejść pod kamienny łuk ale mu nie pozwoliłam. Cholera wie, co tam jest za tym niemieckim betonem.
- Ale nie ma żadnych wiadomości, by Niemcy coś tu budowali, nawet miejscowi to tak tylko nazywają ale w rezultacie okazało się, że to powojenna robota. Ten beton to był wylany do jakieś niezrealizowanej przybudówki, pod kawiarnię czy coś w tym rodzaju. Dawajcie plany, może z tego coś się dowiemy – mruknęła Marta

Przeglądały je skrupulatnie, ja natomiast z ryżym dryblasem zwanym Stefkiem przeglądaliśmy pracownię, czy przypadkiem nie ma jakichś pęknięć na murze. Moją uwagę przykuł pewien szczegół, w głębi gdzie stały mikroskopy, tuż przy ścianie, na posadzce i na fragmencie filara wbudowanego w tylną ścianę, znajdowała się plama wilgoci. W całej pracowni było na mój gust sucho, a w tym miejscu wyraźnie rysowała się wilgoć.
- Stefan, to było tu zawsze?

Zapytany przypatrzył się uważnie, delikatnie dotknął wilgoci i szybko cofnął rękę. – To jest gorące, cholera to rury. Dzieeewczyynyy! To rury pękły!!? – I do siebie – Ale latem, jakie rury? Co to jasnej Anielki jest!?

Zelektryzowane tą wiadomością, wbiegły do izby czeladnej. Za nimi w drzwiach pojawiły  się czyjeś głowy. Marta podeszła do zacieku i bacznie obejrzała plamę.
- Co jest za tą ścianą ? – spytała Kinga.

- W tym rzecz, za całym tym miejscem są jedynie gruzy, tam nic nie ma. Ale idą tam chłopcy z Marcinem, może czegoś się za chwilę dowiemy. – po krótkiej chwili odparła jasnowłosa archeolog, kątem oka widząc skinienie głowy Marcina i znikające w drzwiach postacie kolegów. Tymczasem Marta przycupnąwszy przy ścianie uważnie badała to miejsce.

- Cholera, niedobrze, Stefan szybko rękę do beczki z wodą stoi od rana nagrzana słońcem, ale już – Stefan spojrzał pytająco na Martę. – Nie gap się, to kwas! Gida weź go i do wody! Chyba kwas? – bardziej to powiedziała do siebie - Łapę do wody!

Chwilę  potem przesadziła susami  pracownię  w  kierunku  stołu  z kuwetami. Coś tam pogrzebała i po czym wróciwszy delikatnie zbierała do próbówki kawałeczki tynku w obrębie plamy. – Poleźli do tej beczki czy nie?!.
- Zaraz sprawdzę - Kinga ruszyła w kierunku drzwi.
- Powiedz mu żeby nie pchał łapy do buzi, może to jest jeszcze dodatkowo jakaś trującą substancja. – Patrząc na próbówkę do której dodała odczynników – Co jest u diabła. Zosia patrz – podstawiła koleżance pod oczy naczynie.
Ta przyglądała się chwilę z niedowierzaniem
- Odłóż to i chodźmy stąd, to coś silnie skondensowanego. Stefana do lekarza, niech Gida bierze samochód i jadą do lekarza. Reszta na dziedziniec, czekamy na milicję. To koniec badań.
Marta kiedy spotkała mój pytający wzrok, wyjaśniła;

- Herbert, to nie są żarty. To silny sądzę środek trujący, może coś jak broń chemiczna. Trzeba zawiadomić wojsko i obudzić kogo trzeba w Wrocławiu, ale wcześniej telefon do mojego ojca. - Powtórzyła z naciskiem - Wrocław musi tu jutro być. Muszą nas przebadać. Jezu to koszmar. Przykro mi ale spieprzyły się nam wakacje.
Zosia szła pierwsza, za nią Marta, a na końcu ja gdy znów zatrzęsło bezgłośnie całą komnatą. W drzwiach stanął Stefan;
- Wiejcie, trzęsie się cały zamek.
Skoczyliśmy pędem w kierunku wyjścia. Już słyszeliśmy na dziedzińcu głosy, to chyba reszta osób z grup przeczesujących ruiny i pomieszczenia.
- Wszyscy nad jezioro! – gdzieś blisko zakomenderowała Gida. Mijaliśmy właśnie framugę.

***

Chwilę później poczułem ścisk w gardle i ten okropny ból głowy. Świat zawirował, jeszcze jakieś światła, błyski, wszystko w absolutnej ciszy. Nic już nie bolało. I ta ogromna ciemność.

***

Z niej wyłaniały się oświetlone znajome postacie. Kinga całująca się ze Stefkiem, biegnąca w radosnych podskokach Marta. Za chwilę błysk i Marta upada. Ktoś leży w poświacie, ale to nie ona. Przed oczyma pojawiła się zakrwawiona twarz Zosi, tej jasnowłosej archeolog. Za chwilę śmiejący się Hubner, który rozmawia z moimi rodzicami, z  moim bratem. Bratem?  To dlaczego on jest moją siostrą, ja nie mam siostry! Dankan, mój domowy szczeniak obwąchiwał siedzącego w pobliżu jegomościa, który się nam wszystkim przyglądał z uwagą  i chyba z troską. Materializm dialektyczny – dialektyczny materializm. Znów sama ciemność.

Byt Anioła

Ocknąłem się z ogromnym bólem głowy, był dzień. Słyszałem ptaki. Na stropie widziałem słoneczne smugi, a delikatny ciepły wiatr obmywał mi twarz. Zmrużyłem oczy, znów zabolała mnie głowa. Nade mną schyliła się znajoma postać, ta która przyglądała się wcześniej z boku. Jasne włosy a może siwe i orli nos ... zamieniał się powoli w moją babcię. Obraz z lat dzieciństwa? Jestem w bajce - przeleciało mi przez głowę. Ciemność przykryła wszystko ponownie..

***

Obudził mnie jakiś szmer, otworzyłem oczy, tym razem ból nie przyszedł. Słońce i wietrzyk były obecne, lecz sufit mienił się zielonymi kolorami. Obróciłem oczy w kierunku dźwięku. Niewiele widziałem. Jakaś postać, lecz źle widać. Poruszyłem głową, postać się odwróciła. Siwe włosy, orli nos - maskarada

- Leż spokojnie, musisz się do siebie przyzwyczaić. – powiedział łagodnie stary mężczyzna, a chwilę później jakby uprzedzając moje kolejne pytanie,  rzekł. – Jesteś w dobrym  i  bezpiecznym  miejscu.  Co  najważniejsze  żyjesz,  twoi  też  żyją  ale  to potrwa.
Nie miąłem siły pytać co potrwa. Znów objęła mnie ciemność, ale tym razem delikatna łagodna i niosąca ukojenie.

***

Gdy ocknąłem się ponownie, nikogo w sali szpitalnej nie było. Miękka pościel, przyjemna w dotyku, brak typowych  dla szpitala urządzeń,  przyniosły mi  do  głowy myśl, że pewnie jestem gdzieś w sanatorium. Ale jak długo?

Spróbowałem się podnieść. Wbrew obawom nie przyszło mi to z trudem. Już za chwilę siedziałem na czymś w rodzaju szerokiego tapczanu. A jednak sanatorium i to ładny pokój.

Na stoliku między oknami stał dzban ze świeżymi kwiatami. Jakie to kwiaty ? Gdzie ja do cholery jestem. Kolejna próba, by się podnieść, zakręciło mi się w głowie. Usiadłem. Teraz zobaczyłem, że ubrany jestem w niebieski szlafrok czy coś w tym rodzaju, z bardzo delikatnego i przyjemnego zagranicznego materiału.
Na fantazyjnym zaś krześle fotelu leżało ułożone w kostkę ubranie. Nic poza tym.
Popatrzyłem w kierunku okien, lecz nic prócz nieba nie widziałem. Pewnie jestem na piętrze. Czując się w miarę dobrze, raczej więcej było niepewności i lęku niż złego samopoczucia fizycznego, zacząłem się ubierać.

Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem koszulę spodnie i inne części garderoby w niezwykle modnym, zagranicznym kroju, pewnie rodem z PEWEXu. Nie było to moje własne ubranie a czyjeś i do tego pewnie bardzo drogie. Pasowało jednak na mnie jak ulał. Czy jest tu jakie lustro, rozejrzałem się ale nic nie zobaczyłem.

Dziwiła mnie ogromnie skromność pomieszczenia a jednocześnie jego wykwintność. Powoli wracały wspomnienia.

Do mojego pokoju wszedł mężczyzna, chyba lekarz. Siwe długie włosy i orli nos jakoś niesamowicie kontrastowały do zielonej luźnej bluzy i ciemnozielonych spodni. Elegancja i niedbałość rzucały się na pierwszy rzut oka. Nie był wcale stary, gdzieś mi się jawiły zapamiętane obrazy. Uśmiechnął się życzliwie, a w każdym bądź razie tak mi się wydawało, i rzekł;
- O widzę, że już wróciłeś na dobre.
- Gdzie jestem doktorze ?
- Wszystko w swoim czasie, jesteś bezpieczny i żyjesz. Wpierw jednak muszę ci zadać parę pytań.
- !? – spojrzałem na niego z niepokojem
- Widzisz, chciałbym wiedzieć co pamiętasz?

Opowiedziałem mu tyle, ile zdołałem sobie przypomnieć. Patrząc przenikliwym wzrokiem pokiwał ze zrozumieniem głową. Gdy go poprosiłem o możliwość zatelefonowania do rodziców, uśmiechnął się.
- To, póki co, jest niemożliwe. – Rzekł stanowczo ale dobrodusznie - Najlepiej jak wyjaśnię ci rzecz od razu. Żyjesz, i to jest prawdziwe… - tu przez chwilę zamilkł  jakby zastanawiał się nad  doborem  słów  –  teraz  Twoje  życie.  Niemniej  miejsce w którym jesteś, nie jest przypisane Twojemu byciu.

Tu odkrył przede mną nieprawdopodobną tajemnicę. Początkowo moje myśli biegały jak oszalałe, próbując odnaleźć w tym jakiś sens. Przypisywałem temu co usłyszałem kłamstwo, głupi dowcip, porwanie i tylko jeden Bóg wie co. Bóg? Skąd to u mnie?. Gdy jednak Jan – bo tak kazał do siebie mówić - zaproponował mi małą wycieczkę, dalej myślałem, że śnię.

Nie był to jednak sen. A może do tej pory wszystko działo się w moim chorym umyśle?
Taki stan rzeczy nachodzi mnie gdy tylko próbuję myśleć o przeszłości.

Z tego co zrozumiałem i jeśli to przyjąć za prawdę. Byłem w miejscu bycia jednego z wielu ... ANIOŁÓW.

Początkowo odbierałem to jako głupi żart i zabawę moim kosztem. Gdy jednak pokazywał mi rzeczy i światy. które zmieniały się w okamgnieniu, lub przybierały formy znane mi lub nie, bałem się, że jestem pod wpływem środków halucynogennych lub ulegam jakiejś ogromnej mistyfikacji.

Nic z tych rzeczy, kolejne dni i doświadczenia, na przekór moim obawom, dostarczały mi dowodów, iż  rzeczywistość, w której się znalazłem, nie jest ułudą, a w każdym razie nie  w takim wymiarze jak to do tej pory to rozumiałem.

Kiedyś siedzieliśmy w bibliotece (która tak naprawdę została stworzona dla mojego dobrego samopoczucia, zresztą tak jak większość widzianych przeze mnie rzeczy ) zadałem Janowi po raz kolejny pytanie, które pojawiało mi się na ustach kilkakroć od chwili gdy przestałem dopatrywać we wszystkim jednej wielkiej mistyfikacji i oszustwa.

- Chcę tam wrócić. Czy to jest już możliwe?.

- Powiadałem Tobie, że nie jest to proste, i nie nadszedł ten czas, lub może zgoła do niego nie dojść. W Twoim rozumieniu pewnie mogę wszystko, lecz tak nie jest. Chociaż nie ma jakiejś hierarchii jak w Twoim rozumieniu. To jednak na wiele spraw, jak powiadam „w Twoim rozumieniu”, nie mam wpływu.

- No a Bóg, jeśli przedstawisz mu ... - nagle pojąłem bezsens tego rozumowania.

- Ile razy mam Tobie tłumaczyć, że to co postrzegasz nie jest takie jakie jest? Czy uważasz, że anioły mówią po polsku? Noszą takie ubrania? – Tu wskazał na swoją bluzę - Mieszkają w domach z bibliotekami, gdzieś w niebie?

Mało tego, od czasu do czasu biegną na naradę do Szefa, który im robi odprawę? W Twoim wymiarze myślenia jest to pewnie możliwe, ale ja nie jestem taką postacią jaką widzisz.

W ogóle to, w czym jesteś, jest po to by Tobie było teraz łatwiej się przystosować. Dla mnie to nie ma znaczenia, prócz tego, że zrobiłem to z tego, co wy ludzie nazywacie - szacunkiem dla innych.

- Więc skąd akurat dla mnie tyle dobroci. Na Ziemi, w moim świecie, jest tak wiele osób którym trzeba pomóc, dlaczego akurat ja?

- A  czemu  nie ?    -  uśmiechnął  się  i  zaraz   dodał -  Nie  bawię  się  Tobą.  Tam     w Twoim bycie, jedne gatunki bawią się innymi, wykorzystują je. To ludzkie myślenie. Ja jestem aniołem, a i to też nie jest precyzyjna nazwa, lecz lepszej nie znalazłem byś to zrozumiał. Tu wiele rzeczy odbywa się inaczej niż w Twoim bycie.
- To dlaczego przychodziłem do siebie tak długo, skoro możesz, nie wiem, dotknąć, uleczyć ...
- Ot niewdzięczniku, zachowujesz się jak w Twoim pojęciu - troglodyta. Dotknąć, uzdrowić, zmienić historię, czas, wymazać głód , wojny. Bo to Ci z całą pewnością błądzi po łepetynie. Mylisz jednak pojęcia i wszystko wsadzasz do jednego myślowego wora.  Istnienie, bycie nie jest czymś co można reperować jak maszynę, jak w Twoim rozumieniu maszynę. To s bardziej komplikowane niż komukolwiek w waszym świecie się wydaje.

Powiedz mi, jak myślisz dlaczego do tej pory nie udało się stworzyć ludziom życia w oryginalnej postaci, samoistnej, z wolną wolą, etc. Hm ?!
- ?!
- Widzisz, prędzej czy później coś na kształt tego wam się uda. Ale to niebezpieczna zabawa, grozi strasznymi konsekwencjami jeśli nie pojmuje się istoty Bytu. Narusza bowiem chaos, a on jest jedynym porządkiem. To co wy znacie to tylko ułamek ułamka wszystkiego i przestrzeni, i bytów, i pól czy czego tam nie nazwiecie.
- I tak nie rozumiem.
- Nie irytuj się, życie gdziekolwiek, by powstawało, ma bardzo złożoną postać i nie jest to tylko tym co postrzegasz. Istnieje bowiem w wielu, jak wy nazywacie, wymiarach. To, że jesteś tutaj, było możliwe jedynie poprzez długie zabiegi i działania, o których chciałbym Ci powiedzieć, ale brak jest słów i sposobów rozumowania w ludzkim zasobie. Wszystkie próby opisywania tego zjawiska, mogą tylko wykrzywić obraz. Dlatego dobrym sposobem na pogodzenie się z wiadomościami, że tak jest lub ma być – jest po prostu wiara.

Spoglądałem na mahoniowe półki pełne wszelkiej maści książek. Wszystkie po polsku, nawet te które nie miały polskich wydań. Jan zadbał, żeby na kartkach znalazło się np. takie coś.
„Nie ma polskiego wydania, zrobione dla Twojej ciekawości – Jan”.

- Jeśli to nie sen, halucynacja, to powiedz mi czy...
- Przerabialiśmy to, a Ty ciągle wątpisz. Rozumiem. Chcesz spytać po raz kolejny czy istnieje Bóg? Odpowiedź jest prosta - tak.
Po raz kolejny powiadam; Tak! Odpowiedź druga, czym lub kim on jest – brzmi – nie pytaj bo nie zrozumiesz. Uwierz, to wystarczy i nie dlatego, że uważasz się za kogoś prymitywnego, tylko to tak jest.
- Czy Ty wierzysz ?
- Uhm, w Twoim rozumieniu tak. Obaj jesteśmy Jego równoprawną cząstką, ale On żyje własnym Bytem ponad wszystko. Religie, cóż one są w Twoim świecie wytworem stanu rozumowania ludzi i wynikają z bycia.. „Bóg jest zapisany” niejako w genach.

Stąd przekonanie o czymś większym od nas samych. Tylko to jest tak, jakby ślepemu od urodzenia mówić o kolorach?
Jedyną drogą poznania jest – stan wiary na swój sposób. – chwilę pomilczał - No dobrze, w skali Twojego czasu jutro zabieram cię w małą podróż. Już jesteś gotowy, przyjmij to jako podarunek i moją dobrą wolę.
Na Twoje skryte pragnienia przyjdzie czas kiedy indziej. Mówiłem Ci, że nie jest wszystko takie proste, a ja nie jestem Merlinem z waszych bajek. Anioły mają też swoje obowiązki, lecz czynią to trochę inaczej niż pracownicy jakiegoś przedsiębiorstwa.

A, i te obowiązki nie wynikają z pensji płaconej przez Byt Boga na etat anioła – uśmiechnął się zawadiacko i ciepło.

Podróż do kamienia

W Konczłowskim grodzisku trwały przygotowania do przybycia Opata Tymoteusza. Czeladź uwijała się jak w ukropie, bowiem nowy Pan mógł okazać niezadowolenie, a to byłby kres sielskiego życia w grodzie. Przybyli już mnisi, aby przekazać co najważniejsze  do przyjazdu.

Braciszkowie nie byli jednak zbyt rozmowni, i głównie przebywali we własnym towarzystwie.
Gondawa właśnie otrzymał zadanie wyjazdu z ludźmi na polowanie by przygotować świeże mięso ptactwa i dziczyzny na ucztę po przyjeździe. Ruszyli późnym popołudniem, by rankiem przyczaić się przy wodopoju.

Mierziło go bardzo złamanie zasad, lecz nic nie mógł uczynić a życzenie mnichów było dlań jasne. Gdy tak niespiesznie podążali ku kniei, na pobliskim wzgórzu zauważyli dwie postacie poruszające się traktem.

Spięli konie i ruszyli ku przybyszom. Ci wydali się im znaczni, bowiem starszy o siwych włosach i orlim nosie - ubrany w zieleń z czarnym Krzyżem na płaszczu - przypominał rycerza zakonnego. Drugi zaś, jego towarzysz, był o wiele młodszy, mniej okazale ubrany ale chyba równy stanem i na giermka nie wyglądał.

Mówił też niezbyt zrozumiałym językiem, łacno podobnym do swojskiej mowy, ale używający też swego języka. Starszy natomiast doskonale znał swojską mowę, i wydawał się obeznany w tutejszych obyczajach. Pytali o gościnę. Gondawa dał im przewodnika, a sam ruszył do zajęć, obiecując spotkanie po powrocie.

Po  głowie  mu  jednak  biegały  myśli,  które  wracały  do  poprzedniego  wieczora  i zdarzenia wówczas przeżytego. Cichcem i w tajemnym miłowaniu, spotykał się z Miłą.

Ta urodziwa dziewczyna, skromna i z wszech miar najpiękniejsza, przyszła na spotkanie wedle Starego Kamienia.

Tak nazywali głaz, w mniej uczęszczanej części zamku ale niedaleko komnat Ochmistrzyni. Matka trzymała krótką ręką swoją córkę, nikt z czeladzi nie miał prawa spoufalać się zbytnio z piękną Miłką. Mimo pozycji Gondawy, on również, jak wielu pozostałych z zamkowej drużyny.

Toteż wieczorna schadzka  była  nader  tajemna. Gdy tylko obaczył kształt białki, wiedział kto zacz. Nikt inny, żadna inna kobieta w grodzie nie była takiej figury. Gdy już sobie mieli paść w ramiona, bezgłośnie zadrżał Stary Kamień.

Straszliwe to zjawisko wywołało przestrach i pokrzyżowało plany spotkania. Gondawa zobaczył jeno jak Miłka przerażona czmychnęła na powrót do komnat. On zaś z niepokojem przyglądał się cielsku kamienia. Co być to mogło, czary? Obszedł go uważnie, z lękiem dotknął jego powierzchni. Był zadziwiająco ciepły. Splunąwszy za siebie odszedł szybko czyniąc znak krzyża na piersi, nie bardzo wiedząc co czynić dalej i czy cokolwiek powiedzieć innym. Niemniej postanowił zwrócić uwagę na Stary Kamień, a za dnia poświęcić miejsce święconą wodą.

Takoż uczynił i nic się nie zadziało. Kamień, gdy go dotknął raz wtóry, był ciepły nagrzaniem promieniami słońca. Był chropowaty jak każdy kamień i niczym nie zdradzał swojej inności. Może mu się przewidziało? Ależ Miłka widziała to samo, skąd by tak nagle uciekła?

Teraz jadąc w zamyśleniu układał w głowie zdarzenia. Może to znak jaki, a jeszcze ci dwaj obcy. Wszystko to wydało mu się bardzo dziwne i niepokojące. Po powrocie postanowił całą sprawę jeszcze raz zbadać.

***

Opat Tymoteusz z nadania Jego Książęcej Mości, a Jego Ekstelencji biskupim potwierdzeniem - przejmował gród w Konczałowie. Przejmował po swoim zmarłym dalekim krewnym. Po prawdzie nie znał go wiele, jeno z dzieciństwa pamiętał. Takie mgliste  obrazy  i  postać   krewnego.  Dziś  jednak  wjeżdżał  na  włości ...  jako  Pan Konczałowa przy niezbyt jasnym stanie dziedziczenia. Które to znalazło swój epilog w zgodnych decyzjach -  książęcej i biskupiej.

Na spotkanie wyjechali zbrojni pod wodzą Gondawy. Lubił tego narwanego sługę. Nie był on pierwszej młodości, lecz w kawalerskim stanie. Stanu był podlejszego, niemniej wyżej urodzony niż cała reszta czeladzi. Posłuch miał wielki i a sam był skromnym człowiekiem. Z tego co mówiono, był lojalnym. Nawet Jego Wysokość Książę znał to imię, i życzliwym słowem o nim raczył nadmienić. Jak dla takiego znajdy, to zaszczyt wielki i wyróżnienie.

Sam Opat, Gondawę poznał gdy z wiadomościami przybywał do Skrzewa.
Skrzewianie Gondawie okazywali szacunek, choć on niczym nad wyraz widocznym nie przysparzał sobie nieuzasadnionych względów. Po śmierci krewnego, grodem zawiadywał  wespół z Ochmistrzynią Mirawą, stanu podobnego jak on sam. Niejasne to było dla Opata, czym kierował się jego zmarły krewny, przy nobilitacji sług swoich, nie chciał tego zmieniać, a w każdym bądź razie teraz.

Ot przyjął do wiadomości, iż jejmość zmarły dziwakiem przednim był, a on nie ma zamiaru w dziwadłach uczestniczyć, jeno spuściznę po nim wziąć w posiadanie.

- Witaj Panie – rzekł Gondawa w niskim ukłonie przy drzwiach karocy. Opat uchylił zasłonę i pobłogosławił to Boże pachole.
- Prowadź tedy Gondawa – rzekł, a w myślach mu zamigotało, ot czasy przyszły sługi go prowadzą na włości. Niezbyt był tym faktem kontent.

Zamek witał  swego  nowego  Pana.  Grajkowie czynili rwetes,  kuglarze  czynili  popisy.  Na dziedzińcu stało szereg kolorowych postaci. Opatowi wpadły w oko dwie osoby, widno wysokiego urodzenia, ubrane w zielone płaszcze. Czemu więc oni go nie witali wprzódy. Nic już nie rozumiał.

Przy biesiadnym stole zauważeni podróżni zajęli należne sobie miejsce, przy boku Opata. Tego ostatniego radowała ta kompania, bowiem nikło znać w Konczałowskim grodzie było ludzi przednich, stanu odpowiadającemu tak znacznej osobie jak on sam. Wysłuchawszy kilku   słów pochlebstw, głównie swoich mnichów ucztował, rady z możliwości rozmowy z obcymi.
- Jakie to kraje przemierzyliście Panie, jak toście rzekli Janie Bez Ziemi i skąd tak czysta mowa swojska gości na ustach Twoich.
- Mieszkałem i stykałem się z wieloma waszymi, którzy docierali w imię Pana do ziemi przez saracenów zamieszkałej teraz.
- Psubraty mieczem ją wydarły i Grób Pański niewolą otoczon.. Jakże tam byli swoi skoro z dawien nikt nie przybywał ze stron Ziemi Świętej żyw, a jeszcze bardziej żyw i zdrów bez oręża jechał jako wy. O nikim takim nie słyszałem.

- Prawda to, lecz na wyspach położonych u wybrzeży jest wielu potomków dawnych wypraw w zakony się grupujących. Myśmy z jednej z nich, w błękicie niezmiernym przestrzeni wód nieprzebytych, przybyli. Dalej niż wyobraźnia sięga.

- O Kawalerach klątwą Ojca Świętego zdjętych słyszałem jako wszyscy. Czyżby niektórzy uszli … lecz  na Boga! Nie jesteście chyba  Panie potomkiem ani   jednym    z nich ?
- Bez obaw Opacie, Bracia Templariusze, bo o nich prawisz, inne znaki niż nasze, przypisane sobie nosili. My zaś, z Bożej Łaski, innego miejsca mieszkańcami jesteśmy. Waszych zaś znałem nie tylko w wyprawach, bowiem podróże tutaj nie są mi obce, tak jak przodkom moim. Stąd mowa jasna i zrozumiała.

- Powiadasz tedy Panie, że podróżujesz z daleka, a dziedzina Twoja dalej niż wyobraźnia pojąć zdoła. Hm, mam ci ja wielką wyobraźnię, a i ciekawość ogromną celu Twojej podróży się dowiedzieć, jeśli łaska.
- Panie, jużem właśnie dotarł do celu
- Jakże to, nie może być ?! Kim więc jesteś?! Mów po prawdzie ale śmiało i z czym przybywasz?!
- O tym pozwól przekazać jedynie uszom Twoim, niech Cię nie trapią obawy, intencje i przesłanie, które Ci niosę, są czyste i bezpieczne.

- Stanie się jak pragniesz. Tymczasem gość i baw się w dziedzinie mojej, będąc w niej gościem mile widzianym, i wedle naszej tradycji poważanym. Na chwałę Pana Naszego Wiekuistego i Jego Syna Jednorodzonego, który na krzyżu męczeńskim śmierć poniósł za grzechy nasze, na wieki wieków. Amen.
- Amen – rozniosło się po izbie. Uczta zaś trwała jeszcze wiele czasu.

***

Opat niemniej uraczywszy gościną przybyszów, nakazał baczną ich obserwację i donoszenie mu o ich poczynaniach. Trapił się wielce co za tajemnicę mają mu do przekazania i nie mógł się doczekać onej wiadomości.

Gdy następnego dnia przyjął przybyszów, nakazał zaufanym być w ukryciu z bronią w tajemnicy wielkiej. Zdawał sobie sprawę z postępku, jednak był ostrożnym. Obaj przybysze przyszli przed oblicze jego w jeszcze większej krasie, iż Opat mitygował się czy przystoi ich tak przyjmować. Lecz oni zdawali się nie przywiązywać do tego wagi, co jeszcze bardziej wzmogło podejrzliwość duchownego.

- Panie, zwą mnie Janem Bez Ziemi albowiem takie mi imię na Waszą mowę przetłumaczyć należy, moje dziedziny leżą za morzami i nie sprawdzisz ich wiarygodności ni świadectwem jakim. Niemniej to z czym przybywam i co na ręce Twoje przekazuję winno uśmierzyć obawy twoje, a straż ukrytą, w spokoju rozpuścić możesz.

Opat zbladł i zmieszał się, jednak szybko rzekł.

- Gościnę Ci Panie dałem i bezpieczeństwo, nie znam zamku tego i jego tajemnic. Straż chroni zarówno Ciebie jak i mnie. Niemniej więc do mnie i przeciwko mnie niepokoju nijakiego. Ja zaś z uwagą Cię pragnę wysłuchać i jak Bóg miły dać wiarę temu co prawisz. Bez podejrzliwości i braku szacunku, o jaki mógłbym być posądzony.

- Oto krucyfiks od Ojca Świętego Klemensa V kiedy jeszcze Bertranda de Got się mienił,  znakiem misji pokoju niech będzie Tobie Panie darowanym – przybysz podał szkatułkę słudze Gondawie. Ten otworzywszy z namaszczeniem omal nie krzyknął z zachwytu. Taka misterna robota mistrzów nieczęsto była widziana u ludzi jego stanu.

Opat przyjął dar, jeszcze bardziej zmieszany i jeszcze bardziej zaniepokojony. Krucyfiks ony widział raz jeden, odwzorowany na pergaminach pism ewangelii przez papieskich kopistów awiniońskich Księciu podarowanych, odciskiem pierścienia Ojca Świętego popartych. Teraz widział one cudeńko nie na pergaminie wymalowane, lecz w całej swojej okazałości. To zaś miast go przekonać i uspokoić, jeszcze bardziej wzmogło w nim podejrzenia.

- Ona misja z którą przybywam do uszu Twoich jest przeznaczona, a jej przesłanie czyste i prawe, lecz by nieufność Twą przezwyciężyć sam zadecyduj, kto słyszeć będzie.
Tego opatowi było dosyć, rzekł stanowczo i bez zastanowienia
- Praw Panie jako jesteśmy – Przybysz skłonił się dwornie i zaczął;
- Od wieków narody wojny prowadząc w swej zapamiętałości i chęci zysku, idee Pana Naszego topiąc w pysze i w braku pokory…
Na dźwięk tych słów Opat posiniał na twarzy

– W swej zapamiętałości i zacietrzewieniu utraciły, one narody, skarby, które z czasem  i przed ich własnymi oczyma ukryć się zdołały. Tak z pokolenia na pokolenie wiele cennych relikwii znaleźć można w miejscach, gdzie by się tego najmniej spodziewano. Wiedział o tem Wasz Świętej Pamięci Krewny i Dobrodziej Waszej Miłości. On to był strażnikiem wielkiej tajemnicy chowanej w tym zamku, a wiadomość o śmierci jego, dla nas sygnałem była, byśmy tu przybyli i nowemu właścicielowi to zaszczytne brzemię przekazali w imię Chrystusa Pana Naszego.

- Jakże to, mów jaśniej Panie – Opat w duchu zaś zastanawiał się jak mogła wiadomość o śmierci krewnego tak szybko dotrzeć na kraniec świata i spowodować tak spieszną wizytę.
- Na zamku jest kamień – Zwany w waszej mowie Starym Kamieniem. On to zjawiskiem tutaj jest nadprzyrodzonym, a pochodzenie jego znaczne, i z czasów męki Chrystusa. Bowiem w dzień i godzinie jego śmierci męczeńskiej. gdy ciemność zapadła na nikczemników a niebiosa otwarły się, by głos Pana mogli wszyscy posłyszeć; „On to bowiem moim synem jest i za was, i grzechy wasze umiera, by je wam   odpuścić”. 
Pioruny  tedy  ziemię  kąsały,  niebo  płakało  deszczem,  gradem i … kamieniami. Oto jeden z owych kamieni legł był tutaj, na ziemi waszej, a zamek później wybudowany – mieszkaniem jego. Tak mi dopomóż Bóg, Syn Jego Jezus i Duch Święty w Trójcy Jedyny, Prawdziwy. Amen.

W komnacie zaległa cisza. Wypowiedź przybysza takie posłuszeństwo w słuchaczach sprawiła  jakby  sam  anioł  przemawiał  ludzkim  głosem.  Opat  oblizał  wyschnięte  wargi    i ochryple spytał.

- Jeśli prawdę rzeczesz, to gdzie ten kamień święty mieszka w tym zamku?
Nagle Gondawa przypadł do kolan Opata;

- Panie mój, ja wiem gdzie on i wiem, że to li prawda. Ten kamień żyje i drży cały. Przed Twoim przyjazdem obaczyłem sam na własne oczy jako drżał i ciepłem w nocy promieniał. Miłka także to widziała i przestraszona do dom uciekła. – Ostatnie słowa w  gardle  utkwiły  Gondawie. 
Oto  wydała  się   tajemnica  ich   związku.   Przybysz z życzliwym  uśmiechem spojrzał na sługę. Opat milczał. Rozważał coś w głowie i przemyśliwał

Tego dnia długo jeszcze rozmawiali przybysz i Opat w cztery oczy. Drugiemu z przybyszów towarzyszył Gondawa. Widać było, iż w zamorskich krainach inne zwyczaje panowały. Lekkość i swoboda z jaką się ci dwaj zachowywali nie była znana tym ziemiom i tym czasom.

Jak wiadomo wszystkim w późniejszej dobie, gdy przybysze opuścili gród Konczałowski, jego świątobliwość Opat zamieszkał na powrót w Skrzewie, oddawszy się modlitwom i kościoły budując. Służbie Bogu Najwyższemu poświęcając majątek.
Za jego sprawą do Konczałowa mnichów sprowadził, jednak nad grodem świecką władzę uczynił, dając wolność Gondawie i córkę Ochmistrzyni za żonę. Ustanowił go dowódcą zamczyska. Mnisi podlegli byli też rozkazom Gondawy, i władzę jedynie w skryptorium mieli. Lecz widno niesnasek nijakich nie było, bowiem w pismach powstałych, zacny Gondawa, szacunek znajdował w pośledniej mu przeznaczonych skrawkach.

Niemniej pamięć o nim przetrwała    i  w  pismach  zaklęta  też  była.  Gród  jednak  z  dala  od  szlaków,  traktów  uczęszczanych  i codzienności nie tyle w zapomnieniu pozostawał, co nikomu nie było go po drodze przejmować czy zdobywać. Ostał się tak na długie lata , kiedy prochy Opata i sług jego w zapomnienie odeszły.

Czy powracali rycerze w zielonych płaszczach? Tego nie wiadomo, legendarny Stary  Kamień zaś mchem był obrósł. Nawet tak bardzo, że stał się częścią wewnętrznych murów po dzień ich zburzenia.


Zbiór istotnych nieistotności

Spotkałem Jana, a raczej on tak zaplanował i ułożył to spotkanie w bibliotece. Przypatrywał mi się chwilę bacznie po czym spytał;
- Powiedz mi czy nadal pragniesz powrotu? Czy może to, co staje się Twoim udziałem nie pociąga Cię bardziej, nie daje Ci satysfakcji i pragnienie powrotu uśmierza?

- Chcesz spytać czy nie czuję się potężny jak na człowieka?  Tak się w jakiejś części czuję, ale wiem, że to ułuda, i dzieje się to tylko za Twoją sprawą. Wiem więcej niż kiedykolwiek, i zdaje się, ktokolwiek. Nie przemawia przeze mnie próżność, jest to niewiarygodnie wspaniałe, jak sen. Ale to jest tylko sen. Moje życie zakończyło się tam w Tamtej przestrzeni. I bez względu jakie to miało konsekwencje dla chaosu, moja bytność tutaj jest dla mnie snem. Tam miałem swoje prawdziwe życie, może prymitywne, ale moje własne, bez względu na to co Byś teraz powiedział.

Jan pokręcił głową.

- Ciekawe spostrzeżenie. Niemniej przebija przez nie brak wiary. Jak sobie wyobrażasz swój powrót? Przecież to nie będziesz już Ty, tylko kto inny. Nie ma takiej możliwości by ingerować w pamiętanie i Twoje doświadczenie po pobycie tutaj. Całą operację można przeprowadzić tylko za pomocą rozszczepienia tego, co zostało zespolone. A jak wiesz  kamień nie jest tym, czym powinien być, inne miejsce nie wchodzi w rachubę.

- Nie wierzę, iż Twoja potęga nie może nic uczynić.
- Zapominasz o Bycie Boga.
- Anioł hipokryta, skoro wszystko jest cząstką Jego Bytu, ty i ja, to jakim problemem jest kłopot z kamieniem? Przecież nie opowiesz mi tych bajek co ludziom w tamtej strukturze czasu.
- No nie do końca jest tak jak myślisz. Mój byt, Twój byt, byt kamienia czy jak Ty tam to nazywasz - byt struktury czasu wpisanej chaosem w ten nieszczęsny granit, są bytami, które istnieją jeszcze te z w różnych wymiarach. Za sprawą… niech ci będzie.. kamienia, którego struktury w znacznym stopniu pokrywają się ze strukturami innych bytów, zaistniało to co w chaosie zdarza się niezmiernie rzadko. Taką rzadkością jaką jest na przykład zbiór Twoich wszechświatów. Oczywiście w takiej postaci jak go poznajecie, a być może poznacie inne. Bo wszechświatów ci jest całe multum, tworząc coś na kształt hiperorganizmu chaosu Tyle tylko, że takie regularne zapętlenie może być zgubne dla Twojego świata, nie tylko dla Ciebie. Ty stałeś się tego przykładem i poniekąd doświadczyłeś już  tego. 

Pozbierałem  Cię  z  kilku  wymiarów  i  bytów.  W Twoim rozumowaniu jesteś na swój sposób inwalidą. Ale przez tą niesprawność, otrzymałeś znacznie więcej i więcej postrzegasz niż ktokolwiek z Twoich bliźnich.

Niestety, to o czym mówię, czyni,  a raczej tworzy się,  coraz  częściej  samoistnie,  i coraz więcej bytów ludzkich bierze w tym udział. Chociaż z całą pewnością jesteś jedynym znanym mi „inwalidą”, który pomaga aniołowi tak znacznie….

- Zaraz, zaraz, czy chcesz przez to powiedzieć, że innym ludziom zdarzają się podobne sytuacje?!.

- Zdarzają i zdarzały być może zdarzać będą. W waszym bycie to jednak uważane było i jest albo za czary, nawiedzenie, szamanizm, schizofrenie lub co tylko chcesz. Byle tylko wyszło za ramy ludzkiego postrzegania i rozumowania. Nazw znajdzie się w twoim języku ogrom. Co z jednej strony jest wygodne ale ...

- Nie rozumiem

- Widzisz, może się tak zdarzyć, iż Byt Boga może okazać się bezsilny wobec powstającego, co będzie w Twoim rozumieniu - ewolucją istniejącego systemu struktury bytu kamienia - brak mi Twojego słowa na określenie zjawiska. Byty są wzajemnie zależne choć stwarzane jedynym Bytem Boga.
- Czekaj, więc wszelkie legendy, podania, historie i idee w jakimś stopniu odnoszą się do wspólnej egzystencji Boga, Twojej, Naszej?.
- Noo w jakimś tam stopniu tak.
- To znaczy, że prawdą jest, iż Bóg …

- Stworzył byt ludzki ? – dokańczając za mnie pytanie, uśmiechnął się i uważnie na mnie spojrzał.
Pokiwałem głową. On zaś kontynuował dalej.
- Ależ oczywiście, tak samo mój byt, byt kamienia a raczej struktury. No widzisz nie pasuje tu żadne słowo do tego ostatniego. Ale ingerencja, by naprawiać byt nie jest taka prosta, jak Ci się wydaje. Byty korelują, są sobie nawzajem potrzebne.
- Kim jest Bóg?!
- Ten dalej swoje …, ile razy mam Ci tłumaczyć jego niepojętość!?
- Ty sam go nie pojmujesz !!!

- No atakuj, udowodnij sobie, że anioły to takie osobniki z białymi skrzydełkami. Widziałeś moje skrzydełka, Hm?! A tak, „latałeś” ze mną. Rozumiesz różnice pojmowania. Dla Ciebie mógłbym już być Bytem Boga a i w części ale takiej samej jak Ty i Mrówka – ja również jestem cząstką jego Bytu. No dobra umiem, i potrafię więcej niż Ty.. Lecz Ty dla mrówki, też mógłbyś być Bytem Boga, ale nie czynisz tego.
- Dziękuje za porównanie.

- Słuchaj, jestem wobec Ciebie szczery. Odpowiedz mi - czy Ty nie słyszałeś żeby ludzie nie zazdrościli ptakom by latać. Ale tak machając skrzydełkami a nie przy pomocy pożal się Boże waszej techniki? Czy przez to uwłaczali ptakom? Chyba wręcz przeciwnie. Czy tak trudno Ci jest zrozumieć że zazdroszczę Tobie w Twoim zrozumieniu? Bo zazdroszczę znacznie bardziej i potężniej niż jesteś wstanie pojąć. Nie jesteś rybą nie wiesz jak boli łuska, nie możesz czuć czegoś czego nie masz. Nie masz mi też czego pozazdrościć, z tym większym tworzeniem odczuwania, ciebie by to zabiło, a i mnie sprawia coś na kształt bólu, w Twoim rozumieniu.
- Przepraszam
- Nie przepraszaj, i bądź cicho jak anioł mówi! – dodał pojednawczym ciepłym głosem
- Zazdroszczę też Tobie emocji, ja je stwarzam a Ty … je masz. One są Twoim narzędziem potrzebnym Tobie do życia, do przetrwania, a i wyzwalają jednocześnie bramy do bytów  i wymiarów. Zazdroszczę ci nie jak kto, kto ma psiaka – najwierniejszego przyjaciela człowieka. Nie jesteś – człowiekiem, najwierniejszym przyjacielem anioła. To nie te kategorie i relacje. Gdybyś natomiast wiedział co psy myślą o ludziach, eee . – machnął ręką, - Jesteś głupim zadufanym w sobie przedstawicielem swojego zadufanego gatunku, który chce rządzić nawet aniołami.

Nagle uświadomiłem sobie coś niezwykłego. Popatrzałem na Jana i popłynęły mi łzy, na jego twarzy pojawiły się także przezroczyste kropelki.

- Ty nas ...
- Chyba to chciałem wyrazić – powiedział z westchnieniem – Jesteś mi tak samo potrzebny jak Bóg, Ty dajesz mi to czego ja nie mam a dzięki Tobie mam. Oba nasze byty dają Bogu to czego on nie ma, a On daje nam to, co my potrzebujemy.

Przecież to proste. Jesteśmy jednością a jednocześnie chaosem. Ja dzięki Twojej bliskości doznaję tego, co tak bardzo pragnę. Co w istocie zabiłoby cię, gdyby było Twoim udziałem.

Pomyśl co mogło by zabić ciebie, mój byt, byt Boga. To takie proste. Wszyscy jesteśmy sobie potrzebni. Gdyby tu była mrówka, czy jakiś pajac z Alfa Centaurii twojego wszechświata, byłoby to samo. Powtarzam, wszyscy sobie jesteśmy wzajemnie potrzebni. Chaos jest równowagą, którą łatwo można naruszyć.

- To te opowiadania o upadłych aniołach są w jakimś sensie prawdziwe, dobro i zło, i ...
Jan skrzywił się w grymasie bezradności

- No nie zupełnie, tu nie chodzi o walkę bytów tylko o ich współbycie w jednym. Nie myl proszę pojęć, ale masz prawo nie rozumieć. Równowaga może być naruszona w bardzo prosty ale i skomplikowany zarazem sposób.

To co tyczy tego Twojego kamienia, może mieć wyraz znacznie bardziej potężny. Nic nie znajduję w Waszej wiedzy tego, takiego zasobu pojęć, które odzwierciedlałyby problem. Chyba, że ten jak to niektórzy z Was nazywają; „efekt motyla”, ale to i tak wielkie uproszczenie. Chcę Ci pomóc, bo Ty pomagasz mnie. To nie wynika z grzeczności tylko z wzajemnej potrzeby.

Teraz muszę Ci zadać pytanie związane z tym pierwszym. Czy gotowy jesteś zapłacić cenę pobytu tutaj. Tylko powiedz szczerze.
- Po co, znasz moje myśli
- To nie tak, staram się dostosować do Ciebie , nie podsłuchuje w Twoim rozumieniu.
Spoważniałem
- Rozumiem, że chodzi o mój powrót w to miejsce skąd mnie zabrałeś. Czy to znaczy
że umrę?!
- Nie, nieee wiem, tyle że też nie wiem, co się stanie gdy uczynimy to teraz. Chciałem by bezpiecznie udało się rozwiązać problem z synchronizacją bytów w kamieniu, ich struktur. To naprawdę groźne, chociaż nie umiem ci tego wytłumaczyć twoim pojmowaniem.
Tego problemu nie może rozwiązać jeden byt. To znacznie skomplikowana operacja. Inne Byty w tym sam Bóg ma problem, a przez to my wszyscy. Jeśli zaś pytałeś o upadłego anioła, to mam szansę nim zostać. Tylko w innym rozumieniu. Diabełki są dla Twoich latorośli, by były grzeczne, w waszym świecie. Zresztą (jak wiesz) skąd to pochodzi i po co człowiek powymyślał. To o czym mówię, to raczej droga wolnego wyboru, ale dotyczy to tylko mnie, a raczej mojego bytu i nie grozi to czymś takim groźnym dla innych, jak twoje zapętlenie powrotu.

Cóż chyba nie mam co Ciebie pytać, nie chcę byś co złego sobie pomyślał

Tak się rozstaliśmy. Moje dni a raczej pomysł na to by nazywać to dniami, bowiem czas  tu  w istocie nie istniał, w takim rozumieniu jak go zawsze pojmowałem. Więc moje „dni” upływały na nauce. Czasem dla żartu prosiłem w myślach Jana, by pozwolił mi przyswoić wiedzę jakieś dziedziny i stawało się to nagle i bez odwołania. Czym bardziej pojmowałem tym bardziej stałem w martwym punkcie. Jedno tylko było dla mnie jasne – potrzebowaliśmy się nawzajem, a on mnie kochał.
Było to dziwne uczucie, wszakże idąc tą drogą myślenia można było dojść do konkluzji, która wpajają księża na każdej lekcji religii mówiąc o Bogu.

Nie pytałem już (jak wcześniej) gdzie są inne anioły. Bo to, jak bym pytał własnej mamy, czy mogę wziąć gwiazdkę, która tam gdzieś świeci na niebie.

Cały świat mojego pojmowania znacznie się zmienił. Jedna myśl nie dawała mi spokoju, czy będę mógł wrócić?! Jan to rozumiał, lecz z niepojętych dla mnie względów odwlekał.

Powracaliśmy jeszcze kilkakrotnie w minioną strukturę czasu. Jan, z sobie wiadomym uporem, coś próbował uczynić z kamieniem. Nigdy jednak nie zbliżyliśmy się do daty, w której zdarzył się wypadek w zamku.

Któregoś dnia zrozumiałem co było tą ową wilgocią, kwasem, trucizną, którą badała Marta, a którą zauważyłem na kamieniu sądząc że to zawilgocenie.

Była to najzwyklejsza rana bytu, a raczej bytów tkwiących w tej strukturze. Tak ściśniętych w tej części przestrzeni  i tak nieprzewidywalnych, iż to co tam pociekło było tylko czymś nieistotnym dla całego zdarzenia.
Stało się to za sprawą spotkania z Martą, a raczej naszych bytów utkanych w całej strukturze chaosu. Poniekąd Marta miała rację co do uruchomienia „projekcji” – tyle tylko,  że nie miała pojęcia w jakim wymiarze wielkości. Wiem też, iż w wyniku takiej korelacji, zaistniała tam ingerencja Boga.

Nie dotyczyła tylko naszych istnień, a raczej tego co niechcący stworzyliśmy i uruchomiliśmy. Czy to dzieło przypadku, czy krzyżujące się potrzeby bytów? To i tak było ponad moje pojmowanie. Wiedziałem, że to, co tam wówczas widzieliśmy, to jak smar z naprawianego samochodu. Wynik ingerencji. Dlaczego zaś mokre, trujące – nie wiem. Równie dobrze mógł być to wybuch wulkanu, pojawienie się bitej piany z cukrem, lub landrynek, lub smrodu zgniłych kurzych jaj. Cały czysty przypadek nieistotności, tego czym my się podniecamy lub czym frapujemy.
To co zdumiewa nas i pochłania - jest czasem kompletnie nie istotne, a to co powinno nam dać do myślenia jest kompletnie przez nas nie zauważalne. Przyznam się szczerze, że byłem trochę rozczarowany, takim rozwiązaniem i wytłumaczeniem. Lecz uświadomiłem sobie, że szukam sensacji, a mam ją wokół siebie. Ot, to z takiej natury człowieka śmiał się dobrodusznie Jan.


"Cudawiary"...

„- Masz Boga wokół siebie, a Ty szukasz cudów? Gdy się one pojawiają chciałbyś innego dowodu, kuglarskich sztuczek. Po co? By wątpić!? Po prostu uwierz, to takie proste”

I ... uwierzyłem. Nie stało się to przy fanfarach, nikt mi nie przyniósł kwiatków i czekoladek, nie dał też dyplomu. Lecz ja wiedziałem, że tak się stało, „wiedział” też Byt Boga i Byt Jana. Wiedział to cały świat, całe światy i wymiary, teraz to dopiero zrozumiałem.
Wystarczyło uwierzyć każda cząstka ogromu bytów i wymiarów natychmiast to wiedziała. Jakże czasami jesteśmy ślepi. Ale dość mądremu po szkodzie – pytanie tylko dlaczego tak późno?!

Któregoś dnia Jan zaczął mnie przygotowywać do powrotu. Okazało się to nie aż tak skomplikowane jak myślałem, niemniej smucił fakt, iż to co było  do tej  pory mi wiadome i doświadczałem - przestanie istnieć w mojej świadomości.

Gdy siedzieliśmy tak w ostatni wieczór przed moim powrotem – scenografia i czas zainscenizowane przez firmę Anioł spólka z. o. o., przepraszam Byt Jana.

Rozmawialiśmy o historii, a było to tak, jakby dotyczyło jednej mało istotnej kanapki.
Zdawałem sobie z tego sprawę. Dręczyła mnie nieustannie inna całkiem myśl
- Jan? Czy to wszystko zniknie ? zapytałem zaniepokojony., zaraz się poprawiłem
– chodzi mi o wiarę …
- Nie, ona pozostaje. Nie może być inaczej. Masz prawo mieć wątpliwości, lecz wiary Ci nikt już nie zabierze.
- Jan chciałbym Ci podziękować, nie wiem co mam ci powiedzieć.
- Nie musisz, ja to czuję, dzięki Tobie. I wcale nie musisz się zbytnio ze mną żegnać,  w jakiejś tam części będę z Tobą. Hmm, być może, nawet więcej niż sobie wyobrażasz. Każdy ma swojego hm, anioła prawda? Czy nie tak ci mówiono na lekcjach religii? – dodał z uśmiechem


Powrót inny niż wszystko

Obudziłem się w szpitalu, czułem się obolały. Potoczyłem po suficie oczyma, nie boli, próbowałem przekręcić głowę. Ruchy krępowały mi jakieś kable, rurki. Było to niewygodne, dusiło mnie. Zacząłem się krztusić
- Ostrożnie – usłyszałem – Panie doktorze, pacjentowi wraca przytomność. Jakieś postacie schylające się nade mną. Znów ból. Znów nicość ogarniająca mnie wkoło.
Tyle tylko, że wszystko pamiętałem. Było mi bezpiecznie i spokojnie. Nie czułem strachu. Gdzieś w zakamarkach umysłu pojawiły się postacie Marty, Zosi i biegnącego do drzwi Stefka. Co z nimi? Lecz nie czułem niepokoju, raczej ciekawość. Zapadłem w sen, czy raczej półsen. Obrazy latających aniołów, jacyś rycerze na koniach, uporczywa myśl o jakimś kamieniu.

Wzory matematyczne, konstelacje gwiezdne, sala wykładowa i ja przy tablicy mówiący coś do grupy młodych ludzi, ich uśmiechnięte twarze. Rówieśnicy? Nie, chyba nie. Chwilę później wszystko się zapadło.

***

Gdy się obudziłem paliło się światło, chciało mi się pić. Obok   łóżka   siedziała   znajoma   postać,   była   to   Marta.   Oczy   miała   zapuchnięte       i zmęczone. Gdy zobaczyła, że poruszam wargami, otworzyła szeroko oczy i na twarzy się pojawił tamten pamiętny radosny grymas. Po jej policzkach spływały duże krople, kapiąc na nasze złączone teraz w uścisku dłonie … Wydała mi się o wiele młodsza niż ją zapamiętałem,  a może to tylko złudzenie.

***

Po kilku dniach mogłem się poruszać na tyle, że mi pozwolono siedzieć w łóżku. Marta gdzieś zniknęła ... Jakoś nie zaniepokoiło mnie to, gdzieś w głębi duszy czułem, że jej myśli są obok. I jeszcze jedno dziwne dla mnie uczucie. To było tak, jakbyśmy się znali od wieków.

- Pan, młody człowieku, to ma do kogo wracać i zdrowieć. Ale napędził stracha wszystkim. Pańska narzeczona, to tu wypłakiwała dzień w dzień. Ale to też dzielna dziewczyna. Oboje jesteście dzielni. O tak się kochać? To w książkach powinni pisać.
- !?
- Co nie pamięta nic? – spytała bezosobowo i z niedowierzaniem salowa krzątająca się po pokoju. Była to starsza pani obdarzona niezwykłym ciepłem i niesamowitym poziomem empatii.
- Oj tylko mnie wyda przed oddziałową albo ordynatorem. – pogroziła palcem i ciągnęła dobrodusznym głosem - Ten też pana lubi, dał panu jedynkę i kazał tu zaglądać wszystkim lekarzom non stop. No ale bohaterowi się należy. No co robi takie oczy jakby anioła zobaczył? Jutro będzie wytrzeszczał, bo się od gości nie opędzi. Dziecko drogie, Ty nic nie pamiętasz?!
- Pamiętam jak się trzęsły mury, jak biegliśmy do drzwi a potem ból i nic.
- Niemożliwe, a nie pamiętasz jak wyciągaliście razem z narzeczoną ludzi z płomieni? Opowiadali, że gdy w końcu zawalił się strop, a ona tam bidulka została, to wyrwałeś po nią z takim pędem, żeś stratował strażaków z Konczałowa, a to nie ułomki. Wyniosłeś ją w ostatniej chwili. Razem uratowaliście wiele osób, a jeszcze jakieś stare książki. Ludzie to teraz o was legendy opowiadają. Ona tylko straciła przytomność na chwilę, ciebie zaś, te belki co się później stoczyły, musiały mocno walnąć, ale twarde z ciebie chłopisko. Mimo, że byłeś w potrzasku, ty ją ostatkiem sił wypychałeś jak najdalej od ognia.. że ciebie Stwórca uchronił od poparzeń to cud. Tam to było piekło. Jak wybuchło to szwabskie paliwo samolotowe, to straż zawodowa i milicja narobiła w portki. Wszyscy, nie tylko te wasze studenty, to nie mogli wyjść z podziwu, że tak swarnie i z głową oboje działaliście, kiedy innym rozum ze strachu odjęło. Oj oboje to jesteście para – wróżę wam dzieciaków co niemiara – zadeklamowała – A teraz spać, jutro tu będą tłumy, aż się ordynator boi. Ja zaś nic nie powiedziałam. Dobranoc.

Leżałem ogłupiały bardziej niż obolały. Marta narzeczona?! Wyciąganie z ognia? Jakiego ognia?!  Nasi studenci?  Nic nie pamiętam i nic nie rozumiem. Zasnąłem jak kamień.

***

Kolejny dzień przynosił same niespodzianki. Pierwsza to taka, że od czasu wypadku minęło sporo czasu, i tyle byłem nieprzytomny. Ale nie oparzenia, te nie były groźne, coś innego spowodowało brak przytomności. Ale nie na tyle, by mnie gdzieś przetransportować. Zresztą gubiłem się co do dat i zdarzeń. Z tego co mi powiedział ordynator było jednak bardzo kiepsko. Byli tu moi rodzice i brat, byli i inni. Milicjanci też dopytywali się o zdrowie i coś tam knuli, ale ordynator ich pognał. Jak się już wkrótce okazało nieskutecznie. Wparowali do sali bez  pardonu  obdarowawszy  mnie  lornetką i aparatem fotograficzny marki „Smiena”. Obfotografowali się ze mną inną Smieną, niczym z gwiazdą filmową, dopiero po chwili wyprosił ich zdecydowanie lekarz dyżurny.

Lecz  największa  niespodzianka  czekała  mnie  w  południe.  Otworzyły  się  drzwi i zaglądnął przez nie Romek, mój młodszy brat – uściskaliśmy się okrutnie.
- No, no panie magistrze opłacił ci się chyba ten wypad ze studentami, tu studenci tam studenci i popatrzcie co się świeci!? – zadeklamował z przekąsem.
- Poczekaj tylko wydobrzeje – odgrażając się odparowałem, wietrząc podstęp w słowach. Zarazem nadeszło coś na kształt kolejnego ogłupienia – jaki magister, jacy studenci. Coś chyba nie tak
- Daj lusterko – zarządzałem. I chwilę później do mnie doszło kim jestem.
- No nie zazdroszczę ci tych atrakcji z ogniem ... ale efektów. Hmmm, zwłaszcza takiego jednego, krótko strzyżonego, blond efektu.. - To mówiąc spojrzał na zegarek - No właśnie powinni tu być…

Jakby na komendę otworzyły się ponownie drzwi i weszli moi rodzice, mama zapłakana , tata udający wesołość, z oczyma jak królik razy Angora. Wydali mi się jacyś starsi, a może bardzo zatroskani. To co jednak się stało później przeszło moje oczekiwania, nie tylko te najśmielsze. To było rodem z królestwa chaosu. Ekipa archeologów (chyba wszyscy jak nad jeziorem) no i moje stadko przyszłych astronomów pod wodzą Kingi. Ta ostatnia bardzo podejrzanie przyklejała się do rudego dryblasa, któremu nikt nie pozwalał uścisnąć mi ręki. Część z nich stała na korytarzu bo widziałem tylko wyrastające z zaciekawieniem i zmieniające się w framudze osobniki
Chwilę później przebiła się przez ciżbę kolejna znajoma postać. Tak to przecież Zosia
- miała w ręku mały bukiecik. Opierała się o kulę, miała nogę w gipsie.

- To dla ciebie od nas wszystkich, bo ci się należą choć nie są gwiazdami. Umiesz widzieć też to co na ziemi.

Ordynator gdy wszedł wiedziony złymi przeczuciami i hałasem na oddziale.  Sam prawie musiał podłączyć się do respiratora. Nim był to jednak uczynił lub nie - grzecznie odprawił większość towarzystwa.
- Oszuści, chachmęci!!! - To jest ta „góra dziesięć osób” ?! Myślicie, że jak lekarz, to liczyć już nie umie!? Wpadniecie kiedyś w moje ręce! Oj wpadniecie! Katar lewatywą będę leczy!!!ł - rzucił za pierzchającą gromadką - Jazda mi stąd. Pan wybaczy ale jako mój szczególny pacjent, miał pan mieć zapewniony święty spokój, dziś to jeno chyba w teorii!

Gdy się uspokoiło, podszedł do drzwi, wyjrzał na zewnątrz jakby trwożliwie sprawdzał czy udało mu się odprawić tę „góra dziesięć osób”, a w istocie wprowadził dwie kolejne osoby. Pierw pojawiła się postać Marty, a za nią jeszcze jedna. Był to starszy mężczyzna o długich siwych włosach i orlim nosie. Na twarzy gościł mu łagodny, życzliwy uśmiech. Zaś przez całą postać przebijał nieziemski spokój. Poczułem błogi spokój na ich widok, wreszcie zlepiałem wszystkie wątki w jedną całość, choć osoba starszego mężczyzny nie była mi znana, ale mimo to dziwnie bliska... Chwilę później dopiero to do mnie doszło. Wszak Marta miała podobne rysy twarzy jak ten mężczyzna. Za nimi wśliznął się jeszcze Hubner mrugając życzliwie i radośnie oczyma jak panna na wydaniu. Pokój znów pękał w szwach
- Herbercie przedstawiam ci - zaczął Hubner – naszego szefa, profesora Jana Bezziemnego, nota bene ojca Martuni - Profesor skłonił się wcześniej moim rodzicom, teraz z Martą u boku uśmiechał się szelmowsko do mnie. A ja, ... cóż wiedziałem, po prostu wiedziałem.
- Może wydać się to trochę dziwne ale my z Herbertem dość dobrze się znamy. – rzekł beztrosko profesor, i ku osłupieniu całego grona puścił do mnie zawadiackie oko
- mieliśmy okazje się poznać i prowadzić swoiste teologiczno-astrofizyczne spory. Tylko mi panie kolego nie wyjeżdżaj, czy jak to się po waszemu teraz mówi - z tymi czasoprzestrzennymi bytami aniołów! Jeden, jedyny jakiego znam, stoi przy moim boku i strasznie przewraca za tobą oczyma. Cóż taki ziemski los. Żeś ty ją w konstelacjach wypatrzył, a ona ciebie w skorupkach czasu. Cóż w jednym i drugim przypadku gapicie się w przeszłość teraźniejszości. A w tym skryła się wasza przyszłość. Tylko mi tu nie fruwaj z radości, i tak będziesz musiał dopełnić tradycji, ja ci jej wcale nie przywiodłem, to raczej ona mnie tu przyciągnęła.
Na to dictum w twarzach obecnych pojawiło rozbawione zdziwienie
- To wy się znacie ?! – zapytała zaskoczona Marta
- Poniekąd – odpowiedzieliśmy z profesorem prawie równocześnie a po chwili buchnęliśmy serdecznym śmiechem.

Klucz

Stary Kamień w Konczałowie zadrżał i zmatowiał. Wszechświaty i przestrzenie przeszło coś na kształt westchnienia. Zdawało się mówić we wszystkich dialektach ras i gatunków bytów
– Jestem tym którym jestem! A wystarczy uwierzyć”.

Nad zamkiem nie pojawiło się nic apokaliptycznego. Tylko kamień nabrał szlachetności klucza. Klucza do mechanizmu znanego tylko aniołom - jak upaść nie stać się upadłym.      

I zdziwił się tedy Byt Boga i zapragnął bliskości, zapragnął i ciepła tak zwyczajnie, tak po prostu. Potem stwarzając na obraz i podobieństwo swoje - Ewego i Adamę zrozumiał, że głupio wyrzucać byłoby ich z raju, cokolwiek, by nie uczynili w przyszłości. Pomyślał i uwierzył, że nie ma sensu powtarzać  starych  błędów.  Skinęły na to z aprobatą  swoimi  trąbami  cztery słonie niosące na swych grzbietach wszystkie wszechświaty a i machnął kończyną ze zrozumieniem - dźwigający wszystko (wraz z całą resztą) przedwieczny żółw. Po czym pomknęli w nicości chcąc zbadać jej brzegi. Ale było to już zbyt daleko, by to opisać.
© Krzysztof Hajbowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz