poniedziałek, 17 lutego 2020

Upowszechnianie ... a co to

Teza; brak pewnego a i sprawdzonego sposobu, metody upowszechniania m.in realizowanego ongiś przez placówki kultury - powoduje swoiste pogubienie myślowe. Dotyczy to zwłaszcza osób przyzwyczajonych do pewnego rytmu życia, odbierania nowości. Ale dotyczy to również nieświadomego przecież niebezpieczeństw i niuansów młodego pokolenia. Brak swoistego środowiskowo i bezpiecznego miejsca (sposobu) aby przeanalizować, przedyskutować "nowy porządek w myśleniu powoduje zmiany często nie do odtworzenia. Zmiany nieodwracalne. 

Uwierzyć, że nowe nie musi być ... złe

.
Pewnie jeszcze żyją wśród nas osoby, które ongiś miały do czynienia z "placówkami upowszechniania kultury" - jako tę nazwę nosiły wszelkie miejsca przybytku kultury np. ośrodki kultury, ośrodki pracy twórczej, etc. zajmujące się  ogromnym obszarem działań edukacyjnych, twórczych, popularyzatorskich, etc.




Wylane dziecko z kąpielą

Niejako w całym systemie wychowawczym uzupełniały to, czego nie musiały robić szkoły. Potem przyszły inne czasy i ten pomysł - bo "socjalistyczny", "PRLowski", "komunistyczny" - został zarzucony. Domy kultury (placówki upowszechniania kultury) jako ten nierentowny archaiczny dodatek socjalizmu powoli zamieniały się w ciucholandy, miejsce spotkań gałązek networkowych korporacji  np. Amway, i wszystkiego tego co dawniej nikt by nie pomyślał, aby w przybytek kultury wepchnąć.

Szkoły natomiast przejęły niejako "handlowo" godzinami nadliczbowymi "u siebie" wszelkie działania te, które czyniły wcześniej placówki upowszechniania w środowisku.
No bo placówki upowszechniania stały się ustawowo nieopłacalne i podobnie jak PGRy demokratycznie szkodliwie niepasujące do Nowych Czasów Demokracji.

Nikt nie zważał na głosy ludzi nie tylko z obszaru kultury, a zwłaszcza tych rozumiejących istotę  i rolę upowszechniania; że to na przykład za kilka lat odezwie się czkawką społeczną, a pustkę wypełni i tak jakaś hybryda, która nie będzie wcale ani łagodna. Natomiast  zachłanna, pakująca w kulturę lokalną co przylezie bez ładu i składu - bez pomyślunku jakiego i mądrości. Taki żywiołek ... który jak się okazało był Żywiołakiem nie do ogarnięcia.

To co, że ostrzegano, ale zapewne krzyczeli larum "jacyś komuniści, co ciepło w dupę mieli za komuny" w tych placówkach. "Tera (znaczy wtedy) nastało nowe i szlus!". 

Dziś ponosimy konsekwencje tamtego "nowoczesnego" myślenia. Świetlice wiejskie nieodzowna część systemu upowszechniania padły - bo nieopłacalne. Wkrótce pod nóż (chociaż nie tak od razu w czasie) poszedł byt małych szkół wiejskich i poupadały.  Bo małe i nieopłacalne no przecież mogły się środowiska organizować i brać na swoje plecy ich istnienie odciążając samorządy. 

Wylano wraz radosną twórczością lokalnej demokracji i ten ostatni bastion lokalnego organizatora kultury, upowszechniania i źródełka życia społecznego w malusich społecznościach. 

No bo jakoś nikt nie potrafił złożyć puzzli do kupy i ogarnąć. Nie brano pod uwagę, że często ci demokratyczni i ich posunięcia - to i tak myślą i "skutkują" po  staremu. Głównym "motywem twórczym" stała się ... opłacalność finansowa. Tak jest po dziś dzień.

Szkoły w wioskach polikwidowano zza urzędniczych biurek samorządów regionalnych wielkich miast, administracyjnych rządowych departamentów, Sejmu - zapominając, ze taka szkoła wiejska to pełniła rolę, tej zlikwidowanej świetlicy podlegającej placówce upowszechniania kultury. Było to "swoisty ruch Piłatowy" - umywamy ręce, ale jak wy chcecie zakładajcie szkoły społeczne.  
Wówczas zaczął przejmować po szkole - rolę tą kulturotwórczą, lepiącą do kupy środowisko - np. lokalny sklep, a właściwie całe "przysklepie" sklepu. 

To miejsce gdzie listonosz coś zostawi, to miejsce gdzie przy piwie coś obgadać można. Nawet w niektórych były, są telewizory aby wspólnie mecz, albo "polityki się" pooglądać. A mimo wszystko już ekonomicznie środowiskowo zrobiło - bo sklep wiadomo, handlować musi. No i nie zawsze ma klientów - jeśli ci ... nie mają pieniędzy ... więc i te "placówki" często upadają.


Zostaje wtedy kościół.  Ksiądz Dobrodziej, choć niekoniecznie dobrodziej zawsze. A i określony sposób myślenia prawowiernego nie tylko z przysłowiowej ambony. Tak kształtuje się nie tylko lokalna myśl polityczna ale i światopogląd w ogóle. Ale "na bezrybiu i rak rybą" znaczy  placówką.

Nowe idzie, idzie i przyszło

Teraz gdy się co poniektórzy zreflektowali, że ongiś wycinając myśl i ideę upowszechnia kultury, likwidując placówki - to tak naprawdę zabrano możliwość rozwoju twórczego habitatów wiejskich, miejskich i tych nijakich. 
Zabrano tlące iskierki tego, by czasem chciało się chcieć, aby móc dotknąć np. sztuki przez małe czy duże "S". Dotknąć kultury przez małe  "k" i duże "K". To dotknięcie we wszelkich możliwych postaciach (po to kształcono przecież i kadrę (w różnych dziedzinach) pracowników upowszechnia kultury.

Dawało to szansę, że ludzie nauczą się wielu rzeczy inaczej, niż teraz się uczą przez telewizje, internet, komercyjny styl kultury (a narzekamy utyskujemy na Halloween, walentynki i na to, że nawet nim zgaśnie na cmentarzach  ostatni znicz w listopadzie - już mikołaj w sklepach woła Ho ho ho! A do końca (prawie) dnia wigilii gdzie jeszcze otwarte - przebrzmiewa  Jingle Bells.

Czasy się szybciuchno zmieniają. Nowe pokolenia rosą ze zmianami genetycznymi kciuków smartfonowych. 

Tu nie o potępianie w czambuł chodzi, tylko o poszukiwanie alternatywy, możliwości, by połączyć to co przez własną głupotę wylaliśmy razem z kąpielą. 
Żeby ożywić słowo "upowszechnianie" tego co trzeba nauczyć na nowo młodych. 

Że królewnami mogą być wszystkie małe dziewczynki a nie tylko te, które przed kamerami TV wygrają jakiś konkurs i zostaną gwiazdami. Że komercja nie jest zła, ale nie wszystko jest na sprzedaż. 
Że rożne pragnienia, pomysły, dziedziny życia w mieście, w wiosce, osiedlu, siole, przysiółku czy w leśniczówce pod lasem - można (zwłaszcza w dzisiejszej dobie) pogodzić. I to z sukcesem.

Globalizacja w lokalnym przysiółku 


Tylko trzeba być uważnym oraz cierpliwym i skorzystać z tego co było też dobre kiedyś. 
Bo szybko pozbędziemy się tożsamości i łatwo gubiąc się  jako już się gubimy w globalizacji wszystkiego. Gdy rozmawialiśmy z Anettą Ciok, kierownik klubu 22. BLT, po Jej przyjeździe  z zespołem "Malbork"  z Tajlandii - to jakby z żartu ale w potwierdzeniu tu pisanych słów o globalizacji; McDonald’s w Malborku, Warszawie, Dubaju, Bangkoku - wygląda w rezultacie tak samo, różniąc się jedynie duperelami.

Trzeba nauczyć się dbać o swoje środowisko, o wspólnoty, o współmieszkańców. Uczyć się rozmawiać ze sobą, wymieniać poglądami a nie garnąć pod siebie. Jak to wielu niestety grabi mając tylko czubek własnego nosa i własną kieszeń jako azymut sukcesu.

I choćby projekty społeczne, granty lokalne od samorządów (które już się domyślają w którym momencie postrzelały sobie w stopę, kolano i brzuch), dotacje unijne "szerząc szczerze" aspekty prośrodowiskowe, prospołeczne, prokulturalne, kreatywne, regionalne, propolskie to w rezultacie wychodzi i tak taki unijny owoc pomidor, ogórek prosty, ryba ślimak i takie tam. 

Kto się w tych prostszych ogórkach, bananach i rybo-ślimakach unijnych  orientuje, zorientował przyjmując to jak leci - ten teraz ma "dobrze" i umie zdobywać, brylować  po projektach, "myśleć projektowo".  Kto nie ... cóż ten kiep i nieudacznik współczesny.

Z założenia taka stymulacja europejska ma być dobra, ożenić biznesy, wzmocnić lokalne planowanie i ochronę wartości kulturalnych jakie się po środowiskach regionalnie ostały, zaspokoić potrzeby społeczne ...

Jak wyłuskać realne potrzeby lokalnie

No właśnie "potrzeby społeczne". No ale jak te potrzeby wyłuskać? Urzędnicy projektowi powiedzą zaraz zrobić konsultacje, ankiety. Poprosić mieszkańców, członków społeczności lokalnych, habitatów, etc - by podpowiedzieli a my to zrobimy. 


Działają w Malborku miedzy innymi Malborskie Forum Pomocowe w tej materii, Anna Szade ze "swoją" spółdzielnią a zarazem COPem, też to czyni Malborska Rada Organizacji Pozarządowych, Malborskie Centrum Wolontariatu, Makulatura, MCKiE, a ostatnio przyłączyło się stowarzyszenie On in Malbork do tego typu działań prospołecznych, edukacyjnych, etc. 

Pewnie wielu tu nie wymieniliśmy - przepraszamy, ale chodzi tu o to żeby wspólnie inspirować rozwój, upowszechniać to co potrzebne w środowiskach.

No bo taka nasza rola. No i tak teraz jest i całe szczęście. Gorzej jak się gdzie znajdzie jeden z drugim co wie lepiej niż jakieś "zakichane środowisko". Ale i tego nie można wykluczyć. Manipulantów сколько угодно, mimo zakończenia ery socjalizmu w Polsce i tak.

Ale wracając do potrzeb i przyglądaniu się konsultacjom w różnych miejscach kraju i lokalnie. Na pierwszy rzut oka jest O.K. Ale gdy się wsłuchać, przeanalizować i odciąć miarę (na ile się da) subiektywizmu spojrzenia - to tak niekoniecznie.

Uwarunkowaniem konsultacji często jest prozaiczny wymóg projektowy. Nie ma zmiłuj by tego nie zrobić, bo lipa. Tylko czy na takie konsultacje przychodzą tabuny przyszłych beneficjentów? Tłumy obywateli habitatu, którego dotyczą np. zmiany? No nie. Co gorsza, to jak z jakimkolwiek urzędowym przetargiem. Nie przyszli no to strata tych co nie przyszli. W papierach się zgadza i jedziemy dalej.


Żebym był dobrze zrozumiały - ten tekst, to nie jest coś, co skierowane jest w urzędników, przeciwko im. Bo to grupa zawodowa szczególnie wrażliwa (z wielu powodów), często żyjąca w stresie procedur, społecznej kontroli i nacisków różnistych od czasu w którym są rozciągnione procedury lub bardzo krótkim, że ledwo mogą nadążyć.

Po akty prawne, których po prostu z poziomu samorządów nie można "przeskoczyć", czy choćby oprotestować nawet jak są głupie.

Bo tego nikt i tak nie wysłucha i nie zmieni. Czy to na poziomie wojewody, marszałka czy nawet departamentu. Może jedynie teoretycznie ustawodawca - ale Sejm także ma swoje procedury. Nie pisze już o Europarlamencie - bo szkoda czasu.

Konsultacje rozwiązaniem - czy aby to wszystko ...

Tedy najlepiej by było by uczestniczyli we wszelkich konsultacjach, spotkaniach społecznych - nie tylko tych w których wymagane jest to procedurą, przepisem urzędniczym. Mówiąc krótko by zaszczepić w społeczności potrzebę współdecydowania. By się chciało chcieć przyjść, podzielić swoim zdaniem.


Na początku to trudne. Bo czasu nie ma, człek zapracowany jest a i we łbie kwitnie; - "E co tam ja będę szedł (szła) jak i tak zrobią to co zechcą". No nie tak do końca. Jeśli takie przychodzenie stanie się powszechne, okaże się ze wiele rzeczy można wspólnie zrobić, a urzędnik nie będzie skazany na radosną twórczość.


Ukróci tez to manipulacje wielu ludzi - bo przy spotkaniach mozna się dowiedzieć i wyjaśnić kompetencyjnie wiele spraw. No i gdy będzie wielu na spotkaniach takich - wszelcy roszczeniowcy, manipulujący kombinatorzy społeczni - będą prędzej czy później zneutralizowani. Ludzie generalnie swym wspólnym doświadczeniem są niesłychanie mądrzy. Tylko wtedy gdy dajemy się politycznie wpuszczać przedwyborczo w maliny obiecankom cacankom. Dokonujemy koślawych wyborów skutkujących na potem. 

Tak było (co staraliśmy się udowodnić na początku) w skutek niewątpliwie potrzebnych wyborów. Ale czy musimy znów popełnić te same błędy wylewając z kąpielą to co było dobre? Może tak wrócić myślą i czynem do pragmatycznej koncepcji upowszechnia ...? 

Idei upowszechniania we wszelkich warstwach środowisk. Czyniąc to sposobami sprawdzonymi a i dla dużej części społeczności lokalnych, środowisk, habitatów zrozumiałej.


Fot © BANWI. Kamienne twarze autorstwa Marka Tomasika w Świeciu. Zdjęcie wykonane w trakcie przygotowań rzeźb, przed ich umieszczeniem na skwerach, przy chodnikach miasta.

.
Co Państwo na ten temat sądzą?!

 Zapraszamy do podzielenia się swoimi przemyśleniami, refleksjami  - jak zawsze w ten sam sposób. Czy to poprzez kontakt mailowy gazeta.obywatelska@wp.pl, czy przez komunikator FanPage blogu, lub znanymi sobie sposobami. 
BANWI 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz