piątek, 31 maja 2019

Dawniej maj okrzykiwano miesiącem książki

Książka i wiatr historii ... ludzi

.
.
Kiedy brzdącem będąc - Mama zabierała mnie do pomieszczeń biblioteki, gdy popołudniami miała coś tam pilnego do zrobienia. Z wykształcenia i pracy była nauczycielką polonistką i zarazem bibliotekarką. Wiejska szkoła, na Ziemiach Odzyskanych. Szkoła "od zawsze" w takiej postaci była, po części stoi wkomponowana w nowy budynek po dziś dzień.


Tylko władze się zmieniały i język w okolicy, oraz ludzie. Wiele budynków pozostawało w tych samych rolach i miejscach. 

Szkoła, poczta, gorzelnia, itp. Nawet gospodarstwa pozostały ... choć ludzie nie. Jedni już nie żyli, drugich wysiedlono, inni przyszli. Ot wiatr historii.

Był tam, wśród różnych pomieszczeń, "kantorek" z jednym malusim oknem pod sufitem. Lecz wpuszczającym na tyle światła dziennego, że można było swobodnie czytać. 

Jeśli oczywiście kto umiał. Ja jeszcze wtedy nie umiałem. Oswajałem się z książkami, ilustracjami, zapachami przeróżnymi od kurzu, zapachu zwietrzałych, wysuszonej pleśni kartek po inne zapachy. One na stałe potem goszczą mi w nozdrzach, głowie i świadomości. Jakby na ironię i w całej gamie radosnej przewrotności - niosąc spokój, piękno, poczucie bezpieczeństwa, ciekawość tajemniczą wszelkiego książkowego dobra. 

Zapracowana Mama, mogła bez obawy, że zaprotestuję - czy coś w tym guście -  zostawić mnie tam, na całe godziny i oddać się pracy, obowiązkom bibliotecznym w innym miejscu budynku.

Kantorek pełen książek na półkach, w stosach na podłodze stawał się moim królestwem najulubieńszym. Gdy nauczyłem się czytać, stał się cesarstwem, kopalnią wiedzy wszelakiej i poznawaniem "bezdominacyjnego" piękna. Byłem jak przysłowiowa niezapisana tablica i zarazem nieskazitelny życiem i jego meandrami książkowy prawiczek. 
to nie jest ów kantorek,
to rodzaj ilustracji tamtego wspomnienia (podobnie
pozostałe - z wyjątkiem ostatniego zdjecia, prawdziwego
Dla którego, makulaturowy i bezużyteczny instruktaż cyrylicą, jak zostać pionierem (co dopiero później odszyfrowałem, odkryłem)  czy obsługa panzerfausta  (czcionką na kształt gotyku) po niemiecku - nie robiły różnicy. 

Były rysunki, były niemieckie dokumenty (szwabskie - jak mawiali starsi), ruskie propagandówki i po polsku, i po rosyjsku. Było tam wszystko co mógł sobie człowiek wymarzyć, wyobrazić i chcieć. 

Przekładałem z kupki na kupkę reprodukcje grafik, zdjęć, obrazów, map, plakatów, oryginały dokumentów i książek różnej grubości i później (jako czytający, składający litery w słowa, słowa w zdania) 


Była to kraina największa i najciekawsza mimo, że kantorek li tylko z książkami i szpargałami wszelakimi podobnymi. 

Do tego stopnia nasiąknąłem zapachem, czuciem, i wszystkim takim książkowo - biblioteczno - księgarskim, że w dorosłym życiu - grzebiąc w jednym z poznańskich antykwariatów - straciłem poczucie czasu i przestrzeni. Wszedłem z chwilą jego otwarcia ok. 10.00, by "po chwili" zaledwie, od pani tam pracującej, usłyszeć;


- Czy może w czymś pomóc?!
- Nie, dziękuję ja tak tylko oglądam ...
- Proszę wybaczyć, ale my już zamykamy ...  Jest już osiemnasta!

No i gdzie, te osiem godzin, się podziało?!

Przez całe życie książki papierowe stanowiły dla mnie przyczynek nie tylko do czytania, ale i gromadzenia, chęci posiadania. 

Były dla mnie jak diamenty, jak znaczki w klaserze, jak obecny pen-drive wiedzy wszelakiej, słownik, encyklopedia, dysk pamięci zewnętrznej i cieplutki tomik poezji do którego się wraca.



Przyjaciele znosili mi "ranne" lub "opuszczone" i zaniedbane książki. Starałem się przywrócić im dawniejsze życie i piękno. Kiedy przekraczało to moje możliwości i umiejętności, niosłem do znajomych introligatorów. Bowiem przemieszczałem się w dorosłym życiu po Polsce (i nie tylko po Polsce)  jak ten niespokojny globtroter. Więc każdy napotkany i po jakimś czasie zaprzyjaźniony introligator, schodził z ceny za usługę. Inaczej bym zbankrutował. Mieli dobre serca, niektórzy naprawiali gratis - przyniesione i porwane do niemożliwości książki.


Potem z nimi, lub sam, czy z przyjaciółmi  - zawoziliśmy te naprawione i te przyniesione do mnie w dobrym stanie, do rożnych miejsc. 

Jeszcze nawet w polskim słowniku nie istniało  słowo "wędrująca książka", czy "bookcrossing". 

Woziliśmy do świetlic wiejskich, dawnych popegeerowskich,  ośrodków wszelakich, itp. Mówiono nam, że rozkradną. Ale w pewnym sensie, to nawet było wpisane w cel tego książkowego desantu. Przynajmniej trafiały do domów, rodzin, ludzi. 


Książka to dla mnie wartość, to powietrze do oddychania, narzędzie napełniania wiedzą umysłu. To narzędzie konfrontowania wiadomości, czasem z różnymi, kontrowersyjnymi tezami, czasem nie do przyjęcia przeze mnie. Niemniej książka, jakakolwiek - to dobro dodane do zasobu naszej cywilizacji.

Czasem są wszak czarne perły, czasem diamenty a czasem świecidełka śliczne a niewiele wnoszące w bogactwo. Lecz zawsze to Książka.

Dzisiaj w dobie komputerów - wyjałowiona od zapachów, dającego ocenić ją dotyku, ciężaru, etc, Często gadająca coraz już lepiej skonstruowanym komputerowym (aplikacyjnym) programem mówiącym. Gdzie i barwę, tembr i wszystko inne z głosem związane - można ustawić. Niemniej pozostająca dalej książką, I z równym szacunkiem przeze mnie będąc traktowana - jest jednak już nie dla mnie. Oczy nie te, a kiedy włączę mechanicznego lektora, nawet jak ktoś by czytał na żywo ... niestety po chwili zasnę.

Teraz dziką satysfakcję daje mi dzielenie się książkami, tymi które znam, których czytanie dokonało w moim życiu wiele zmian, itp.

Czasem chodzę po przedziałach pociągów i zostawiam je w różnych konfiguracjach, by zachęcić do sięgnięcia. Czasami spotykam mi podobnych, w rożnym wieku. Czasem przemykające, niczym agentki Jamesa Bonda, starsze doświadczeniem życiowym babcie, czasem wystraszone małolaty. Czasem wybuchamy na swój widok śmiechem, bez słów. Czasem jesteśmy strofowani, czasem też płacimy mandaty ... hm, za zaśmiecanie. 


Ale właśnie przez takich, podobnych mi "konspiratorów", jestem przekonany, że książka - to coś znacznie więcej niż ładna okładka, moda, trend, i tak dalej. 

Dzielenie się jej treścią, samą książką z innymi, to jak dopełnienie muzyki, teatru i malarstwa. Baa i całej nauki, mistycyzmu, transcendencji, i poetyki, i fantazji życia  razem wziętych. To jakby posługiwanie się naturalnym zmysłem. To jakby znak rozpoznawczy podobnych mi ludzi, choć jakże różnych. 

Pewnie coraz bardziej będziemy przegrywać w ogólnie przyjmowanych trendach komunikowania się, przekazu wiedzy i informacji. 

Czasem rozmawiając o tym właśnie procesie "postępu", postrzegamy siebie jak ostatnich "rycerzy" Yedi. Czasem i też jak takie "zakute łby" unikające postępu. Cóż.  Obyśmy nie musieli walczyć jak oni, w swej fikcyjnej rzeczywistości. 

Gdy jakiś niechciany "nagły impuls elektryczny" wyczyści globalne zasoby internetowe wszelkich pamięci zewnętrznych. A podmuch piekielnie gorącego powietrza strawi pożarem okładki i ich zawartość papierową.

I znów się okaże, że gliniane tabliczki z pismem klinowym to jednak był patent nie do podrobienia. 

Gdy, jeśli Bóg da przeżyć, choć cząstce, kolejni jej potomkowie wynajdą w swej cywilizacyjnej mądrości, coś na kształt papieru, ruchome czcionki, etc. I cała zabawa zacznie się od nowa. Znów będziemy wyważać dawno wyważone drzwi, znów będziemy się uczyć, poznawać i ..., i spisywać jak leci.

A może tym razem nie będą to ludzie, ani jacykolwiek nasi krewni. 
Krzysztof Hajbowicz
Dedykując pamięci Teresy Hajbowicz


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz