poniedziałek, 17 grudnia 2018

Dorosnąć do szczęścia

Istotne sprawy do przemyślenia

"Dorosnąć do szczęścia" - rozmowa z Ewą Woydyłło przeprowadzona przez Katarzynę Jabłońską i Cezarego Gawrysia z miesięcznika Więź. 

Onegdaj wpadły nam przed oczy (i "w ręce") przemyślenia  Ewy Woydyłło. Dziś kompletnie przecież nie zdewaluowane! Pozostawiające ten sam smak a może jeszcze bardziej wyrafinowany i wyostrzony. Pozwalamy sobie je zacytować. Zacytować refleksje  i odpowiedzi na zadawane pytania. Czyniąc to nadzieją, że nastawi takie dictum Was kontemplacyjnie Drodzy Czytelnicy. Ot chociażby w chwili przerwy w pogoni za karpiem, przyprawą do czegoś tam, zakupem kolejnego kilograma "nie do zjedzenia przecież" przez okres świąt i kolejną bzdetną plastikową "bożonarodzniową"rzeczą, kupioną nie-wiedzieć czemu, w supermarkecie pod wpływem przedświątecznego amoku. (ABAH) 

"Dziś w Polsce często można usłyszeć taką deklarację: żyje się nam być może lepiej niż przed rokiem 1989, ale wcale nie szczęśliwiej. 

- Wcale mnie to nie dziwi - poczucie szczęścia jest bowiem zjawiskiem subiektywnym, ono prawie w ogóle nie opiera się na wskaźnikach obiektywnych, dających się policzyć, zmierzyć liczbą dóbr czy zer na koncie, tytułów naukowych etc... Z badań, które jakiś czas temu przeprowadzono, rzeczywiście wynika, że subiektywne poczucie szczęścia Polaków zmalało wraz ze wzrostem standardu życia. Szczęście to - patrząc matematycznie - wypadkowa wielu wektorów. Najważniejsze z nich mają charakter emocjonalny, a nie materialny. Czy to nie znamienne, że tylu bogatych i sławnych ludzi ucieka od swojego życia w alkohol, narkotyki, a nawet popełnia samobójstwo. Weźmy taką Marylin Monroe - świat kładł się u jej stóp, a ona nie była w stanie znaleźć odpowiedzi na pytanie o sens życia. Jeśli więc chcemy mówić o szczęściu, musimy wziąć na warsztat życie emocjonalne człowieka, czyli uczucia. To one tworzą przestrzeń dla szczęścia, albo tę przestrzeń dla szczęścia zamykają. 


Ewa Woydyłło-Osiatyńska  doktor psychologii i terapeuta uzależnień.
Autorka książek m.in.: Wybieram wolność, czyli rzecz o wyzwalaniu się z uzależnień, Zaproszenie do życia, Podnieś głowę: Buty szczęścia, Sekrety kobiet, My – rodzice dorosłych dzieci, W zgodzie ze sobą, Rak duszy, O alkoholizmie, Poprawka z matury.
Spopularyzowała w Polsce leczenie oparte na modelu Minnesota, bazującego na filozofii Anonimowych Alkoholików.Ukończyła historię sztuki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz podyplomowe studium dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Wykształcenie psychologiczne zdobyła w Antioch University w Los Angeles, doktorat z psychologii zyskała w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.
Od 1987 związana z Ośrodkiem Terapii Uzależnień Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Pracuje w Fundacji im. Stefana Batorego, gdzie koordynuje Regionalny Program Przeciwdziałania Uzależnieniom. W latach 1990–2002 prowadziła wykłady i zajęcia ze studentami na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, Uniwersytecie Łódzkim, Uniwersytecie Warszawskim, Akademii Pedagogicznej w Krakowie i Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Działa w Fundacji ABCXXI „Cała Polska Czyta Dzieciom”. Od 1965 związana ze Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich, a od 1987 – z Polskim Towarzystwem Psychologicznym. Jej mężem był Wiktor Osiatyński. Więcej na stronach Wikipedii kliknij 
Jeśli szczęście zależy od naszych uczuć, to chyba źle to wróży nam i naszemu szczęściu? 

- Szczęście zależy od uczuć, ale te zależą od człowieka. Od niego zależy, jakie uczucia w nim dominują i co z nimi robi. Uczucia, które nazywam ciemnymi, czyli takie jak nienawiść, złość, mściwość, pamiętliwość, uraza, wrogość, zazdrość, zawiść, gniew, lęk, poczucie winy, wstyd, strach - nie biorą udziału w szczęściu. One wzniecają w nas energię, która zamienia się w coś, czego zawsze użyjemy przeciw komuś albo przeciw sobie. Złość skrzywdzi albo dokuczy mojemu dziecku. Zawiść będzie wrogością wobec sąsiada. Za nimi wszystkimi podąża jakaś odmiana krzywdy. Jeżeli któreś z tych uczuć rozpleni się w nas, to nawet jeśli w życiu przydarzają się nam sytuacje, które powinny nas uszczęśliwić - one nie będą mogły rozbłysnąć. Nawet jeśli dostałam list miłosny, albo moje dziecko narysowało kwiatek i podpisało "dla mamusi", czy słucham sonaty b-mol Beethovena, czyli dzieje się coś, co powinno napełnić mnie radością, wdzięcznością i harmonią - to i tak żadne z tych uczuć się nie przeciśnie. Uczucia należące do repertuaru szczęścia są bowiem bardzo delikatne, a z kolei te "negatywne" mają tendencję do bycia brutalnymi. Przez kolce nienawiści, przez grzęzawiska wstrętu czy złości nie przeciśnie się radość z czułego listu, nie dobiegną do mnie i nie przepłyną przez moją duszę dźwięki jakiegoś wzruszającego utworu. Radość, niekoniecznie zaraz euforyczna, wdzięczność i miłość - w przeróżnych swoich wcieleniach - te uczucia mają największy udział w przywoływaniu szczęścia. 

A przyjaźń?

- To jest odmiana miłości i wdzięczności. 

A zrozumienie? Poczucie sensu? 

- Zrozumienie i poczucie sensu to pojęcia intelektualne. One zamienić się mogą na przykład w akceptację, muszą jednak "przejść" przez głowę. Malutkie dziecko w ogóle matki nie rozumie, a się przytula, bo słyszy jej głos. Sfera intelektualna ma ważny udział w budowaniu potencjału do szczęścia, ale do samej natury szczęścia nie przynależy. Wracając do uczuć sprzyjających i niesprzyjających praktykowaniu szczęścia - one są jak gleba. Szczęście, tak jak orchidea, nie może się rozwinąć na złej glebie. Byle chwast wyrośnie na piasku, a nawet na kamieniach. Orchidei trzeba nie tylko zapewnić odpowiednie podłoże, ale umiejętnie i troskliwie ją pielęgnować, czuwać nad jej wzrostem. Podobnie jest ze szczęściem. 

Jedni ludzie potrafią być glebą, na której orchidea rośnie, czy też łatwiej wyrośnie, a inni nie potrafią. Dlaczego? Od czego to zależy - od genów, od jakichś szczególnych predyspozycji psychicznych? 
Jedni bardzo wcześnie, już jako maleńkie dzieci, zaczynają odczuwać wdzięczność, a inni mają już siwe brody i ciągle komuś, światu, sobie mają coś za złe. Pamiętają niemal wyłącznie o tym, czego nie mają, a nie potrafią cieszyć się tym, co mają. Neurofizjologia dowodzi, że nie można tu całkowicie lekceważyć czynnika, jakim są geny. Istnieje jakiś genetyczny make up, genetyczne wyposażenie, które może rzutować na pewne preferencje emocjonalne. Ale człowiek tym się różni od wszystkich żywych istot, że może przekraczać siebie. Są ludzie, którzy - nawet jeśli wykazują pewne skłonności do smutku, czarnowidztwa, impulsywnych zachowań, zawiści, ale pracują nad sobą - mają szansę te skłonności skorygować, wyciszyć, nauczyć się je rozbrajać, żeby nie szkodziły ani im samym, ani innym. Tę pracę też można uznać za przygotowywanie gleby, na której ma szanse zakwitnąć orchidea. 

A czy do szczęścia można wychowywać? 

- Tak jak uczymy dziecko różnych umiejętności życiowych - żeby umiało dbać o higienę i wygląd, gospodarować pieniędzmi, przekonujemy je, że wiedza i wykształcenie bardzo pomagają w życiu, tak samo trzeba nauczyć dziecko wdzięczności, miłości, czułości, empatii, dobroci, zachwytu - wszystkich tych uczuć wyższych, bez których człowiek nie rozwinie się duchowo. Rozwój duchowy to, oczywiście, wartość sama w sobie, ale może warto dodać, że szczęścia doznajemy za pomocą nie zmysłów, ale właśnie duszy. Jeżeli więc rodzice nie wezmą na warsztat troski o rozwój duchowy dziecka, ryzykują, że ono samo się tego nie nauczy. Albo nauczy się źle, weźmie wzór nie od mądrej mamy, babci, nauczyciela czy duszpasterza, tylko na przykład z telewizji. Jeśli wychowywać je będą niemądre seriale, to zdrada, piąta żona, mściwość etc. będą dla niego czymś naturalnym. Oczywiście, nawet jeśli rodzice zaniedbają troskę o ten duchowy wymiar dziecka, ono może mieć szczęście i przypadkowo się tego w życiu nauczyć, bo trafi na przykład na mądrą panią w przedszkolu. Ona będzie miała serce wielkie jak Pałac Kultury i te "swoje" dzieci obdarzy szacunkiem, podziwem, zachwytem. Od niej dzieci uczyć się będą zachwytu, podziwu, wzruszenia, radości. I mimo że mama gnom i tata gnom, dziecko odbije się od trampoliny. Szczęścia można się więc nauczyć, ale trzeba mieć wzór, bo dzieci uczą się nie przez to, co im mówimy, ale poprzez to, co robimy, jak żyjemy. "Szczęśliwi rodzice wychowują szczęśliwe dzieci" - napisał w którejś ze swoich książek Wojciech Eichelberger. 

Co jednak mają zrobić rodzice, którzy nie byli wychowani przez szczęśliwych rodziców i sami też nie bardzo potrafią być szczęśliwi. Czy oni nie mają szansy wychować swoich dzieci do szczęścia? 

- Jeszcze raz powtórzę: człowiek tym się różni od wszystkich żywych istot, że może przekraczać siebie. Jestem od lat zaangażowana w terapię osób uzależnionych. W swojej pracy nad wyjściem z nałogu (tzw. Dwanaście Kroków) anonimowi alkoholicy odwołują się do pięknej modlitwy św. Augustyna, która brzmi: "Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniał to, co zmienić mogę i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego". W terapii uzależnionych nie ma wprawdzie mowy o szczęściu, ale "pogoda ducha", na którą powołuje się św. Augustyn, jest najlepszą ze znanych mi dróg stwarzających człowiekowi szansę na szczęśliwe życie. Oczywiście, o tę pogodę ducha szczególnie trudno osobom, które czują się nieszczęśliwe. Pogoda ducha ma bowiem swoje źródło w akceptacji. To właśnie akceptacja jest sposobem na dojrzałe spotkanie z życiem. Zaakceptować, że mi się dziecko nie udało, że ojciec nie kochał mnie tak, jak tego potrzebowałam, że mąż mnie zawiódł, że nie zrobiłam habilitacji, bo byłam za mało pracowita, albo zabrakło mi zdolności... Mogę oczywiście stać do swojego życia tyłem i upierać się: nie, nie mam sześćdziesięciu lat, tylko pięćdziesiąt, nie zostałam lekarzem, bo miałam złego fizyka w liceum... Mogę się oszukiwać, ale to prędzej czy później da o sobie znać albo depresją, albo złością, albo jakąś ucieczką - w alkohol, narkotyki... Pogoda ducha, czyli pogodzenie się ze swoim losem, z samym sobą - to najwyższy stopień dojrzałości emocjonalnej. Człowiek dojrzały emocjonalnie może przekraczać różne swoje deficyty i ograniczenia. 

No, ale kłopot w tym, że trudno wymagać dojrzałości od człowieka, który, chociaż dorosły, nie jest dojrzały... 

- Ta zdolność człowieka do budowania w sobie potencjału emocjonalnego, uczuć, które sprzyjają pogodzie ducha i akceptacji, to efekt wyłącznie pracy na sobą. Oczywiście, dla niektórych ludzi praca ta będzie żmudna i mozolna - będą musieli odwrócić wiele nawyków, także emocjonalnych, bo ludzie przyzwyczajają się także do tego, co czują. Jeżeli ktoś na przykład miał matkę choleryczkę, to prawdopodobnie sam będzie albo zalękniony i będzie się bał każdego podniesionego głosu, albo z kolei będzie się wydzierał. Jak ktoś wychowywał się w domu, w którym niemal na każde życiowe wyzwanie reagowano lękiem - trudno mu będzie uwierzyć we własne możliwości. Ludzie bywają przywiązani do swojego cierpienia. Wyjście z cierpienia wymaga ciężkiej pracy. 

I chyba też odwagi, bo trzeba stanąć w prawdzie o sobie. 

- O tak! W przywołanej wyżej modlitwie św. Augustyn modli się także o odwagę. Ona jest niezbędna, bo konieczną częścią pracy nad sobą musi być spotkanie twarzą w twarz ze swoimi emocjami. A skoro są to emocje osób mocno doświadczonych przez los, czy na przykład żyjących w bolesnym poczuciu niespełnienia, to trzeba się przygotować, że te emocje będą niczym nieokiełznana sfora dzikich bestii. Tym razem mają jednak zostać uwolnione nie po to, żeby kąsać, ale w celu ich oswojenia. To może trwać długo, a nawet bardzo długo, ale warto się trudzić, bo nie tylko poprowadzi nas to ku akceptacji swego losu, ale też pozwoli wyjść poza siebie, odnaleźć - zagubioną być może - empatię. To ona sprawia, że chcemy i potrafimy bardziej być dla innych i z innymi. Empatię ma już noworodek, bo kiedy słyszy, że inne dziecko płacze, też zaczyna płakać. Dorastając w niesprzyjających warunkach możemy ją zagubić. Jesteśmy jednak częścią całości, współodczuwamy z innymi i współczujemy innym - to bycie ku innym i dla innych, a nie tylko ku sobie - wpisane jest w ludzką naturę. 

Relacje z innymi stanowią treść naszego życia duchowego. Bez nich także osiągnięcie szczęścia wydaje się niemożliwe. Taką sugestię znajdujemy również w słynnym Kazaniu na górze. Błogosławieni, czyli szczęśliwi - to współczujący, płaczący z płaczącymi, miłosierni, ci którzy przebaczają, niosą pokój... Szczęście płynie z tego, że potrafimy być z innymi i dla innych. 

- Duchowy wymiar mojego życia znajduje wyraz w moich relacjach z drugim człowiekiem, z Bogiem, ze światem. Mogę kochać muzykę i ona może napełniać mnie autentyczną radością, ale miłość do sztuki nie czyni ze mnie człowieka duchowego. Stalin też kochał muzykę, a nawet pięknie śpiewał. Kultura jest bezosobowa - może być piękna, ale też zbrodnicza. Miłość do sztuki nie musi - chociaż czasem pewnie może - wyprowadzać mnie z mojego egoizmu, może być miłością do mojego własnego wzruszenia. "Materiałem" nieodzownym do szczęścia są takie uczucia, które łączą, a nie dzielą, pomagają, a nie szkodzą, otwierają na innych, a nie prowadzą do koncentracji na samym sobie. Samotność, brak emocjonalnych więzi z drugim człowiekiem, brak przyjaciół to jedna z największych udręk. Jeśli więc mówimy o wychowywaniu do szczęścia, to trzeba jasno powiedzieć, że to się może dokonać tylko poprzez głęboką relację z drugą osobą. A relacja nie może zaistnieć bez bycia razem. To nie zawsze musi być fizyczna obecność, chociaż ta jest niezbędna. Jeśli jednak z jakichś powodów jest niemożliwa, można ją czasowo zastąpić listami, rozmowami telefonicznymi. Bliskość oznacza wzajemne uczestnictwo bliskich sobie osób nie tylko w ich zewnętrznym, ale też wewnętrznym życiu. 

Zaniedbania w budowaniu i pielęgnowaniu relacji bywają tragiczne w skutkach... 

- Nie rozmawiamy ze sobą, ukrywamy swoje emocje, opancerzamy się w różnych maskach. Polak musi się upić, żeby poczuć się swobodniej, żeby zdjąć maskę. Nawet dzieci się upijają. Może dobrze, niech już piją, bo gdzie znalazłaby ujście ta skumulowana emocjonalność, która nie ma dostępu do naszego normalnego stylu życia. Emocje to najbardziej zaniedbana sfera w XXI wieku. Bywamy wobec nich przeraźliwie bezradni. A przecież istnieją bardzo proste sposoby, żeby je zagospodarować. Założenia akcji Cała Polska Czyta Dzieciom są bardzo proste - chodzi o poświęcenie dwudziestu minut dziennie na czytanie dziecku. Warunek, że to nie samo dziecko będzie sobie czytać. To za mało. Ważne, żeby rodzic czytał razem z dzieckiem. Chodzi o wspólnie spędzony czas, o wspólne przeżycia. To jeden z fantastycznych sposobów na to, żeby uśpione czy zaniedbane emocje troszeczkę pobudzić, żeby nauczyć się je wyrażać i rozpoznawać. Dzięki temu mamy szansę na większy wgląd w siebie. 

Wgląd w siebie,  akceptacja swojego losu - wszystko to przywodzi na myśl starożytną zasadę wypisaną na świątyni w Delfach: gnothi se auton (poznaj samego siebie), wedle której tylko życie w prawdzie może być życiem szczęśliwym. Tymczasem kultura masowa pod maską prawd służących właśnie naszemu szczęściu podsuwa nam różne recepty na szczęście. Jak oceniłaby Pani te tak pleniące się podręczniki, poradniki w rodzaju: jak wychować szczęśliwe dziecko, jak odnieść sukces w pracy, recepta na udany związek etc.? 

- W podpowiedziach: bądź szczęśliwy, odnieś sukces, zbuduj dobrą rodzinę, naucz się czegoś - nie upatruję żadnego zagrożenia. Moim zdaniem książki, o których Państwo wspomnieli, szkody nie przynoszą, chociaż są bezsprzecznie elementem kultury masowej. Jednak inne składniki tej kultury - różne "zabawiacze", "odwracacze uwagi", fałszywe obietnice - z całą pewnością szkodzą. O ile książkę, która mówi: w siedem dni odniesiesz sukces, mogę bardzo szybko zweryfikować - po prostu sprawdzam, czy zawarte w niej podpowiedzi działają, a jeśli nie, to wyrzucam ją do kosza - o tyle produkty masowej kultury, takie jak harlequiny, seriale telewizyjne, teleturnieje etc., zaśmiecają moją wrażliwość, wypaczają poczucie smaku, manipulują moimi emocjami. Bóg dał nam wprawdzie płaty czołowe mózgu, byśmy rozróżniali i selekcjonowali, co jest wartościowe, a co głupie, ale tego rozróżniania trzeba się nauczyć. Dziecko nie ma do tego instrumentów, ma za to rodziców, nauczycieli, duszpasterzy - nauczyć dziecka rozróżniania między tym, co mądre, a tym, co głupie, to ich zadanie. Problem więc nie w kulturze masowej, ale w braku przewodników. Rozpaczliwie niewielu rodziców, nauczycieli i duszpasterzy ma odpowiednie kwalifikacje, żeby być dla dziecka czy młodego człowieka życiowym przewodnikiem. I znowu wracamy do początku, czyli do pracy nad sobą, której efektem będzie zyskiwanie dojrzałości. Wracając do szczęścia, które próbujemy tu rozszyfrowywać, to dojrzały człowiek rozumie również i to, że szczęście jest jak motyl, który czasem przysiada nam na ramieniu, jak tęcza, która się pojawia, ale nie trwa bez końca. Szczęście nie jest bowiem czymś, co mamy na stałe, jest raczej umiejętnością rozpoznawania go, kiedy nam się przydarza. Jeśli posiądziemy tę umiejętność, to nie będziemy już za szczęściem gonić - będziemy go wypatrywać. 

Trzeba dorosnąć Tak więc do wszystkiego - do mądrości, także do szczęścia, trzeba dorosnąć... 

- Kiedy mówimy o szczęściu, to trzeba sobie uświadomić, że jest ono ucieleśnieniem dojrzałości emocjonalnej. Jeśli jej brak, to do szczęścia strasznie daleka droga. Bywają ludzie obrażeni na życie - skarżą się, że ich szczęście ominęło, owszem, dostrzegają je czasem u innych, ale nigdy u siebie. A szczęście to postawa ku życiu. Albo człowiek do tego dorasta, albo nie dorasta. To jednak zależy już od nas samych. Szczęście rodzi się z pracy nad sobą. To jest trening taki sam, jak trening mięśni - jeżeli będziemy je odpowiednio ćwiczyć, to one będą nam służyć, w przeciwnym razie ulegają atrofii. Uczenie się szczęścia - raz jeszcze powtórzę - polega na rozwoju emocjonalnym i duchowym. A taki rozwój dostępny jest nie tylko nielicznym osobom wtajemniczonym, ale każdemu z nas.
za www.wiez.pl/czasopismo/;s,czasopismo_szczegoly,id,539

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz