Tematy TABU?! (14.IX)

Alkoholicy z długą abstynencją

Rozmowa z Anną Dodziuk - rozmawiał Leszek Kapler

Abstynencja, alkoholizm, uzależnienie i radzenie sobie z nimi to tematy, które często pojawiają się w Państwa pytaniach. Niemniej również w listach, komentarzach pokazują jak powierzchowna jest niekiedy wiedza o tych zjawiskach. To co przychodzi do głowy co naszym zdaniem nie jest też intruzywne, to propozycja zerknięcia do książki Bohdana Woronowicza „UZALEŻNIENIA. GENEZA, TERAPIA, POWRÓT DO ZDROWIA” (Wydawnictwo:Media Rodzina. Wydanie:Warszawa 2009, ISBN:978-83-7278-369-1) Książka dostępna jest m.in. w Malborskiej fili Gdańskiej Biblioteki Pedagogicznej) przy Placu Słowiańskim)


Napisana ona została językiem bardzo przystępnym i stanowi świetny  „podręcznik” wiedzy w trudnych dla wielu osób  tematach. Gorąco polecamy. Rozbroi ta książka niepotrzebne i szkodliwe mity, podpowie co i jak zrobić, jak rozpoznać, jak pomóc. Może stanowić wstęp do szukania pomocy dla innych czy siebie. Warto zerknąć. Tyle o książce B.Woronowicza

Wracajac do artykułu. Dzisiaj natomiast przybliżymy temat, który dla wielu osób jest być może niezrozumiały. Dotyczy to również samych abstynentów jak i osób nie związanych z tematem. No bo, np. jak może być alkoholikiem ten, kto nie pije alkoholu?!  
Często wśród różnych wspólnot chrześcijańskich pojawia się teologiczny dylemat, niezrozumienie, itp. To tylko zaciemnia obraz tego co powinno być dla każdego jasne. Łatwiej wtedy rozmawiać, pomagać i wiedzieć dla swojego pożytku, nie popełniając swoistych faux pass. 

Wracając do rozmowy – prowadzą ją  "tuzy" polskiej terapii; Anna Dodziuk – psychoterapeutka ze znaczącym stażem i osiągnieciami, mentorka całej rzeszy  absolwentów warszawskiego Studium Pomocy Psychologicznej, autorka wielu książek traktujących o rozwoju człowieka, także o uzależnieniach, genezie i radzeniu sobie z nimi, etc, etc. Wystarczy „wygooglować”. Podobnie jest z informacjami o Leszku Kaplerze. Nam nie pozostaje nic innego, jak życzyć Państwu satysfakcjonującej lektury.  

W imieniu Redakcji Lokalnej Gazety Obywatelskiej 
Krzysztof Hajbowicz. 

Rozmowa o alkoholikach z długą abstynencją 

Leszek Kapler; Co właściwie oznacza "długa abstynencja"? Co jest w tym szczególnego, innego niż tylko zaliczanie kolejnych rocznic zaprzestania picia? 

Anna Dodziuk;  Na początek pewna oczywistość: istotne jest, żeby to nie była sama tylko abstynencja, lecz trzeźwienie - abstynencja to statyczna cecha, zaś trzeźwienie jest procesem, który można opisać jako powrót do życia nieskażonego mechanizmami choroby alkoholowej. Co to znaczy? W jakim stopniu człowiek wyzwolił się od działania tych nałogowych mechanizmów: 

- na ile wyzbył się nałogowego regulowania uczuć na rzecz ich pełnego, naturalnego przeżywania; 

- czy odstąpił od fałszowania obrazu rzeczywistości i postrzega ją coraz bardziej realistycznie, wyzwalając swoje myślenie z systemu iluzji i zaprzeczania; 

- jak dalece sposób jego życia przestał być podobny do tego, co robił w czasach picia, a zaczął być rozsądnie planowany i odpowiedzialny, podporządkowany ważnym dla człowieka zasadom, celom, wartościom. 

Można też mówić o trzeźwieniu jako o procesie zmian w obrazie samego siebie czy też poczuciu tożsamości. Jeśli na samym początku, w fazie wymuszonej abstynencji centralnym pytaniem dla trzeźwiejącej osoby było: "Czy jestem alkoholikiem?"; jeśli w fazie dominacji abstynencji zastępuje je pytanie: "Co to dla mnie znaczy, że jestem alkoholikiem?", to u osób ugruntowanych w trzeźwieniu, w fazie rozwoju zaczynają wyłaniać się odpowiedzi na pytanie: "Oprócz tego, że jestem alkoholikiem, jakim jestem czlowiekiem?" Konsekwencją pojawiania się tych odpowiedzi jest coraz większa świadomość, jakie są moje potrzeby, co mam robić w życiu, z kim i jakie utrzymywać kontakty. 

Albo da się to ująć jeszcze inaczej: do pewnego momentu w trzeźwieniu centralną sprawą był alkohol. Najpierw chodziło o to, jak się przed nim obronić, później - jak żyć z chorobą. Dalej rozwój polega na nie kończącym się odkrywaniu, co oprócz trzeźwienia jest ważne w życiu i jak to realizować. 

Leszek Kapler; Czy możesz wskazać jakieś kryteria, na podstawie których dałoby się stwierdzić, że człowiek rzeczywiście trzeźwieje? 

Anna Dodziuk;- Mogę tylko podzielić się swoimi intuicjami, bo badań czy choćby porządnych opracowań opartych o praktykę kliniczną lub teorię - o ile wiem - nie ma. Już 11 lat pracuję z trzeźwiejącymi alkoholikami z dość długą abstynencją: prowadzę zajęcia terapeutyczno-szkoleniowe w Programie Rozwoju Osobistego (PRO, dawniej SPP nieprofesjonalne) w Instytucie Psychologii Zdrowia i Trzeźwości. Są to cykle treningowe dla alkoholików i ich bliskich, wymagana minimalna abstynencja wynosi półtora roku, ale ze względu na długi czas czekiwania prawie nie ma wśród naszych kursantów osób niepijących krócej niż trzy lata. 

Członkowie zespołu, z którym pracuję, i ja sama mamy mnóstwo doświadczeń, a na ich podstawie oczywiście również jakieś własne pomysły, po czym można poznać "stopień otrzeźwienia" danej osoby. Mogę podzielić się tymi ugruntowanymi w obserwacjach przypuszczeniami. 

Pierwszym z takich mierników jest po prostu zadowolenie z życia, jednak takie, które uwzględnia realia. Człowiek realistycznie zadowolony z życia nie oczekuje ciągłej euforii czy nieustającego szczęścia, tylko spodziewa się, że życie w bilansie przyniesie mu więcej satysfakcji niż przykrości i kłopotów, a gdyby się one pojawiły, jest nastawiony na ich aktywne rozwiązywanie i ma poczucie, że sobie z nimi poradzi. 

Inna ważna sprawa to praca zawodowa. Przy czym chodzi nie tylko o sam powrót do niej oraz odzyskanie szacunku i zaufania w środowisku pracy, ale przede wszystkim o aktywny stosunek do tej sfery życia, o kształtowanie swojego rozwoju zawodowego. Z tym wiąże się oczywiście sprawa wykształcenia: wśród osób z długą abstynencją jest mnóstwo takich, które kiedyś przepiły swoją szansę na ukończenie średniej szkoły czy uczelni, a teraz postanowiły zdobyć maturę albo dyplom. 

Trzeba zwrócić uwagę, że część tych ludzi zaczyna używać pracy czy też sukcesu zawodowego i finansowego w taki sam nałogowy sposób jak alkoholu. Łatwiej tu o racjonalizacje: że jest to odbudowywanie swojego życia, nadrabianie strat, zadośćuczynienie rodzinie. Ale z zewnątrz dobrze widać, że pracoholizm czy obsesyjne robienie interesów służy zagłuszaniu różnych problemów osobistych. To jest raczej potwierdzenie, że alkoholik nie trzeźwieje - popadanie w inne nałogi dowodzi, jak silnie nadal działają mechanizmy uzależnienia. 

Cały obszar zmian świadczących o postępach trzeźwienia to życie rodzinne, przy czym ten proces inaczej wygląda w relacji z najbliższą osobą, a inaczej z dziećmi. Trzeba dużych wysiłków i długiego czasu, żeby wspólne życie przestało być zdominowane przez wstyd, winę i poczucie krzywdy. Inaczej mówiąc, trzeźwienie w rodzinie oznacza, że problem przeproszenia za przeszłość i zadośćuczynienia został jakoś przez małżonków rozwiązany. 

W relacji z dziećmi ważne jest również uporanie się z poczuciem winy oraz nabycie zdolności rozróżniania, co jest efektem alkoholowej przeszłości, a co zwyczajnym rodzicielskim kłopotem czy cechą danej fazy rozwoju dziecka. Najkrócej można powiedzieć, że o zaawansowanym trzeźwieniu świadczy taki układ rodzinny, w którym jego członkowie siebie nawzajem widzą, słyszą i wspierają. 

O powracaniu do zdrowia świadczą też kontakty z innymi ludźmi. Bywa tak, że dość długo ich jest bardzo mało, że są ograniczone do środowiska abstynenckiego. Niepokoi mnie, kiedy słyszę, że ktoś nie pije na przykład dwa lata i ma kolegów tylko z klubu. Ta sytuacja dla alkoholika o krótkiej abstynencji jest bardzo dobra, bo chroni przed powrotem do towarzystwa, z którym się piło. Natomiast kiedy takie podstawowe zagrożenia stają się mniej istotne, ograniczanie się do środowiska abstyneckiego grozi przebywaniem w swego rodzaju getcie, zamykaniem się w sztucznym, iluzorycznym świecie, żeby uniknąć konfrontowania się ze swoimi trudnościami w byciu z ludźmi. 

W żadnym wypadku nie chcę twierdzić, że objawem zdrowienia jest zaprzestanie kontaktów ze środowiskiem trzeźwościowym. Przeciwnie, ich całkowity zanik rokuje źle. Niemniej osoby zaawansowane w trzeźwieniu powiadają, że mają - oprócz alkoholików - również przyjaciół dobranych na innej zasadzie, na przykład wspólnych zainteresowań czy sąsiedztwa. 

Nie można też nie wspomnieć o życiu duchowym: przychodzi taki czas w trzeźwieniu, kiedy znacznie głębiej niż dotąd zaczynają być traktowane pytania o sens życia, hierarchią wartości czy nadrzędne cele i kiedy z odpowiedzi na te pytania wynikają zmiany praktyki życiowej. Mam wrażenie, że osoby, które odnalazły jakiś rodzaj transcendencji, coś, co jest większe od nich samych, z czym odbudowały łączność i harmonię - takie osoby wchodzą w nowy etap trzeźwienia. 

Leszek Kapler; Czy alkoholicy z długą abstynencją mają jakieś wspólne, charakterystyczne cechy ? 

Anna Dodziuk; - Mogłabym odpowiedzieć: każdy człowiek jest inny, każdy alkoholik jest inny, każdy trzeźwiejący alkoholik z długą abstynencją to osobny świat. Ale sama jestem ciekawa odpowiedzi na takie pytanie. Chętnie dołączyłabym do zespołu, który na poważnie zająłby się tworzeniem narzędzia do pomiaru postępów w trzeźwieniu. Takich, które mogłyby służyć do badań nad określonymi grupami osób uzależnionych i pomóc w rozstrzygnięciu wątpliwości, o które spieramy się od lat, na przykład czy można trzeźwieć wyłącznie w oparciu o klub, bez terapii i AA. Czy różnego rodzaju oferty czątkowe dla osób z dłuższą abstynencją, powiedzmy trening asertywności lub trening radzenia sobie ze stresem, przydają trzeźwości ich uczestnikom? Czy osoby uzależnione zawodowo pomagające innym idą do przodu, czy też cofają się w trzeźwieniu i od czego to zależy? 

Marzę o tym, żeby w odpowiedzi na wiele podobnych pytań, nieraz o bardzo praktycznym znaczeniu, można było oprzeć się o coś więcej niż tylko własne przekonanie. Może zebrać praktyków leczenia odwykowego i w oparciu o to, co uważają za dobre wskaźniki postępów w trzeźwieniu, ułożyć jakiś kwestionariusz? Może skorzystać z przykładu pioniera badań nad alkohoholizmem, E.M.Jellinka, który swoją koncepcję popadania w uzależnienie oparł o badanie historii około dwóch tysięcy alkoholików? Nie zostało nigdy zrobione podobne przedsięwzięcie dla trzeźwienia, a szkoda, bo czasami mnie samą żenuje nasza niewiedza, zwłaszcza w porównaniu z tym, jak dużo już wiemy o czynnych alkoholikach. 

Leszek Kapler; A ilu właściwie jest w Polsce alkoholików z abstynencją dłuższą niż dwa, pięć, dziesięć lat? 

Anna Dodziuk; - Nie sposób ich policzyć, nie ma takich statystyk ani badań. Mamy w Polsce ponad 100 tysięcy byłych pacjentów lecznictwa odwykowego, więc osoby z dłuższą abstynencją muszą już - wobec rosnącej skuteczności leczenia uzależnień - tworzyć grupę kilkudziesięciotysięczną. A przecież jeszcze dziesięć lat temu alkoholik, który nie pije dwa lata, był wyjątkowym zjawiskiem. Od tamtego czasu osób uzależnionych, trzeźwiejących od kilku lat, jest coraz więcej i nie dziwi już nawet oświadczenie o piętnastoletniej abstynencji. Ci ludzie mają zupełnie inne potrzeby i wymagania niż na początku drogi: domagają się psychoterapii, szkoleń dzięki którym będą lepiej pomagać, warsztatów uczących specyficznych umiejętności trzeźwego życia. 

Te wymagania są kierowane do nas, profesjonalistów - na szczęście coraz więcej terapeutów odwykowych uczy się na nie odpowiadać. Pamiętam, jak dawniej profesjonaliści trafiający na Studium Pomocy Psychologicznej w rozpaczy pytali: "Co mamy robić dalej?", bo spotykali pierwszych w swoim życiu alkoholików, którzy dotrwali do drugiego czy trzeciego roku niepicia, i nie mieli im nic do zaproponowania. Teraz są to już zupełnie inne pytania: kiedy można robić trening małżeńskiej komunikacji, jaka część pracy nad poczuciem winy powinna znaleźć się w terapii podstawowej, a jaka ma być odłożona na później. Można powiedzieć, że profesjonalna opieka nad bardziej zaawansowanym trzeźwieniem dojrzewa wraz ze wzrostem ilości alkoholików, którzy osiągają tę fazę. 

Leszek Kapler; Czy to w ogóle ma jakieś znaczenie, ile ktoś ma lat abstynencji: trzy, pięć czy dwanaście? Czy czas, jaki upłynął od zaprzestania picia, jest ważny? 

Anna Dodziuk; Tak, choćby dlatego, że w miarę upływu kolejnych lat zdobywa się doświadczenie, które zmniejsza zagrożenie powrotu do picia i wzbogaca umiejętności zdrowego życia. Zwłaszcza teraz, kiedy życie środowisk trzeźwościowych w Polsce jest nasycone różnymi wartościowymi propozycjami rozwoju osobistego: oprócz rosnącego w siłę ruchu AA jest mnóstwo rozmaitych obozów terapeutycznych, treningów i warsztatów już to asertywności, już to pracy nad złością czy rozwiązywania problemów albo zwyczajnego relaksu. 

Osoby nie pijące w samotności "w zaparte" należą już dzisiaj do rzadkości, a przebywanie w środowisku, zwłaszcza tak dynamicznym jak abstynenckie, sprzyja postępom w trzeźwieniu. W takim gronie pojawiają się rozmaite mody i - chociaż czasem narzekamy, że są powierzchowne - na ogół upowszechniają się dzięki nim bardzo zdrowe pomysły. Na przykład ci, którzy byli na rekolekcjach w Zakroczymiu, mówią o tym z pewnym odcieniem wyższości: nie wypada tam nie pojechać, kiedy ma się już za sobą ileś lat abstynencji. I okazuje się - choć niekiedy jest to pójście za modą - że ze znanych mi trzeźwiejących alkoholików, którzy wybrali się tam, 90% przeżyło w Zakroczymiu głęboki przełom. Inny przykład: teraz jest moda na to, żeby wszyscy uczesniczyli w warsztatach na temat złości i w treningu interpersonalnym. I bardzo dobrze, że tak się dzieje. 

Przyglądam się dziesiątkom tych, którzy co roku trafiają na Program Rozwoju Osobistego, i odnoszę wrażenie, że z każdym kolejnym rocznikiem coraz krótsza abstynencja jest potrzebna do tego, żeby osiągnąć określony stopień trzeźwości. Osoby po dobrych ośrodkach odwykowych - na przykład po Łukowie, Zabłotach, Stanominie - po dwóch latach abstynencji dałyby się porównać pod względem realizmu w myśleniu czy radzenia sobie w sytuacjach emocjonalnie trudnych z dawnymi pięcio- siedmiolatkami. 

Leszek Kapler; Czy wobec tego na dalszych etapach trzeźwienia potrzebny jest trening zapobiegania nawrotom? 

Anna Dodziuk- Uważam, że systematyczne powtarzanie treningu zapobiegania nawrotom jest potrzebne każdemu alkoholikowi, ponieważ na różnych etapach trzeźwienia zmaga się on z innymi problemami. A co za tym idzie, zmieniają się "wyzwalacze", sygnały ostrzegawcze i powinny się zmieniać sposoby zapobiegania. Nie jest więc tak, że człowiek ma wrócić do zapobiegania nawrotom, bo jest opóźniony czy niedouczony, lecz dlatego, że zmienia się jego sytuacja wewnętrzna i zewnętrzna. 

Leszek Kapler; Z czym Ci się kojarzy określenie "szczęśliwy alkoholik"? 

Anna Dodziuk; - Lubię to pytanie, bo podważa pewien ważny stereotyp: że trzeźwienie jest procesem jednoznacznie pozytywnym. Paradoksalnie więc skłania mnie ono do myślenia raczej o rafach i kryzysach. Jeden z nich - zwany przez Guya Kettelhacka "kryzysem trzeciego roku trzeźwości" - pojawia się, gdy abstynencja przestaje przesłaniać całą resztę życia. Okazuje się wówczas, że samo "nie piję" to za mało: brakuje ważnych życiowych drogowskazów, nie ma wystarczająco atrakcyjnych celów ani żadnego alternatywnego środowiska poza abstynenckim. 

Zaczyna się wtedy uporczywie pojawiać pytanie: "Właściwie po co mi ta trzeźwość?" Często słyszy się od alkoholików w tej fazie, że są smutni, przygnębienie, nie bardzo mogą sobie znaleźć miejsce w życiu. W porównaniu z pojawiającą się w początkach trzeźwienia depresją związaną z rozstaniem z piciem - ta depresja nie ma wyraźnych związków z alkoholem i przez to bywa bardziej dotkliwa. Osoby, które jej doświadczają, są kompletnie zdezorientowane i pogubione, nie widzą żadnej drogi wyjścia. 

Czują się też oszukane, bo miało być coraz lepiej, a jest coraz gorzej. W dodatku często nie rozumieją i nie akceptują ich stanu ani terapeuci, ani rodziny. Bo stereotyp jest taki: "Nie pije - to dobrze, powinien się cieszyć". Tymczasem taki kryzys jest nieunikniony i oznacza przejście na nowy etap trzeźwienia, wymagający poważnego wysiłku, skoro trzeba na nowo podjąć trud zbudowania swego życia już nie tylko bez alkoholu, ale i niezależnie od niego. To długi, ale niosący z sobą wiele satysfakcji proces odnajdywania czy odzyskiwania siebie. Myślę, że - niezależnie od tego, czy jest się alkoholikiem, czy nie - podążanie taką drogą jest szczęściem. Paradoksalnie alkoholików choroba i powrót do zdrowia zmusza do tego szczególnie często. 

Rozmawiał Leszek Kapler 
Post Scriptum
Tekst ukazał się w miesięczniku "Świat Problemów" nr 9 (56) wrzesień 1997. Niemniej jest nadal aktualny z wyjątkiem danych z tamtego okresu co do ilości abstynentów. Znacznie się ona zwiekszyła, niemniej problematyka, wiedza i tezy stawiane w rozmowie są jak najbardziej aktualne i warto jeprzypominać

***

Alkoholizm - świadomość czym jest i w jaki sposób „to działa”

Krzysztof Hajbowicz

Dotyczy zarówno służb mundurowych, palestry, nauczycieli i księży, spawaczy i artystów malarzy, gospodynie domowe i naukowców, młodych i starszych wiekiem, etc. Badania w tym zakresie są  bezwzględne (prosimy przeszukać np.  statystyki PARPA-y). Dotyczy wszystkich! Podstawowym warunkiem popadnięcia w alkoholizm jest … picie alkoholu. U każdego osobniczo przebiega to inaczej, to jednak według tych samych schematów i reguł.  Ułudne jest założenie, że; „Ee, mnie to nie dotyczy! Piję wszak tyle co inni, nie jestem tam żadnym…” 

Ta zakładka jest inspirowana niemocą bliskich (rodziców, partnerów, dzieci, przyjaciół), którzy widząc co się dzieje z osobą uzależnioną, chcą, ale nie potrafią jej pomóc. Sądzę ze u podstaw pragmatycznych działań leży wiedza o uzależnieniu, świadomość czym jest i w jaki sposób „to działa”.

Ta zakładka jest inspirowana niemocą bliskich (rodziców, partnerów, dzieci, przyjaciół), którzy widząc co się dzieje z osobą uzależnioną, chcą, ale nie potrafią jej pomóc. Sądzę, że u podstaw pragmatycznych działań leży wiedza o uzależnieniu, świadomość czym ono jest i w jaki sposób „to działa”.

Niestety wiele naszej wiedzy opiera się, mimo wszystko, na mitach, błędnych przekonaniach, i informacjach, które czasem (choć w dobrej wierze) są przekazywane przez osoby stykające się z problemem na co dzień, lub samymi dotkniętych przez to zjawisko a radzące sobie i utrzymujące abstynencję, itp.

Z pełnym szacunkiem dla doświadczeń Anonimowych Alkoholików, ich codziennego skutecznego zmagania się z chorobą alkoholową i funkcjonowaniu w abstynencji - ale to nie zawsze uprawnia do bycia skarbnicą wiedzy w temacie. Przeżycia własne są dobrą empatyczną podstawą w rozmowach z innymi, którzy są uzależnieni a nie mają np. bladego pojęcia jak to zatrzymać, i próbować radzić sobie na trzeźwo. Natomiast przeżycia własne nie dają podstaw bycia specjalistą w dziedzinie skutecznego leczenia. To tak jakbyśmy przebyte rozwolnienie (przepraszam za porównanie ale ono obrazuje) traktowali jako szkołę specjalistyczną i po jakimś czasie zajęli się profesjonalną pomocą, ba leczeniem „tegoż zjawiska” w różnych obszarach.

Celowo użyłem słowa zjawiska 
– bowiem uzależnienie jest trudne tak naprawdę do zdefiniowania w naszych głowach kolokwialnie pisząc, jest trudne do zdefiniowania w naszej świadomości i przyswojenie tej definicji ze zrozumieniem i akceptacją. Ot tak jakby na pożytek nauczyciela z biologii przy tablicy wyklepiemy co wiemy by dostać tróję z biologii, na potrzeby księdza lub siostry na lekcji religii powiemy to co oni oczekują, a tak naprawdę mamy swoje pojmowanie definicji uzależnienia wdrukowane w naszą głowę, dla własnego użytku i potrzeb świadomości w danej chwili.  Stąd przekonanie ze duuuużo wiemy, gdy w istocie tak naprawdę niewiele. 

Otóż to „zjawisko”, uzależnienie (w tym wypadku od alkoholu) czy nam się to podoba czy tez nie, czy takie są nasze przekonania religijne czy też nie - jest chorobą! Jeśli ktoś twierdzi inaczej jest w błędzie i nie będzie nikomu w stanie pomóc pragmatycznie. Ani bliskim, ani obcym choć życzliwy światu i ludziom. (a i warto się przypatrzeć skąd ta życzliwość i altruizm wynikają także i u nas – ale o tym kiedy indziej) Powtarzam jest to choroba czy się komu to podoba czy nie, czy w to wierzy czy nie, jeśli zaprzecza to tak jakby zaprzeczał sile ciążenia i innym zjawiskom  w otaczającej nas rzeczywistości. Np. prawu ciążenia. Czy też kwestionował umowne zasady ruchu drogowego – i przechodził notorycznie po pasach na czerwonym świetle.  

Choroba to, do tego śmiertelna (choć rzadko kto umiera na alkoholizm, w karcie zgonu znajdziecie wszelkie pochodne z tego „zjawiska”). Rzadko kto dożywa do np. zespołu Korsakowa. Bo by tak się stało trzeba naprawdę się „napracować” i pić dłuuugo w czasie wycieńczając organizm zabijając neurony w mózgu. Wcześniej dopadnie coś innego powodującego śmierć – co wynika właśnie z picia alkoholu. Coś co nie jest naturalne, czy przypadkowe – coś co spowoduje śmierć w wyniku … i tu otwiera się cała lista zgonów.

Trzeba też mieć świadomość, że rozpatrywanie alkoholizmu – uzależnienia od alkoholu w kategoriach grzechu  … nie jest najlepszym pomysłem. Ponieważ zaciemnia, rozmywa i zakłamuje obraz choroby. I równie dobrze stawia pomysł radzenia sobie z nią, na poziomie pragmatyzmu „leczenia Anielki w piecu chlebowym” (nowela „Antek” B. Prusa)

Jeśli ktoś jest przekonany że to grzech
cóż nikt mu tego nie zabierze, ale zabierze dostęp do pragmatyzmu postrzegania i pomocy. Owszem można rozpatrywać i tak. Ale równie dobrze katar, wspomnianą „sraczkę” i niewydolność serca.  To też konsekwencje często naszych zachowań i postepowania w życiu. 

Alkoholizm czyli zespół zależności alkoholowej (według ICD – 10) to choroba postępująca, chroniczna – mająca swoje fazy rozwoju, dająca się zdiagnozować – mająca swoje objawy. Podlegająca procedurom leczenia i późniejszego postepowania pacjenta tak jak to tyczy cukrzyka, „zawałowca”. 
Dlaczego piszę o tych dwóch ostatnich? Ano po to żeby uświadomić że gdy się zachoruje na alkoholizm to alkoholikiem jest się do końca życia. Tak jak cukrzykiem, czy „chorym na serce”. 

Kłopot jest z nazewnictwem – alkoholik nam się źle kojarzy, więc wielu czcigodnych kapłanów, czy też bogobojnych chrześcijan usilnie próbuje wyperswadować że gdy się nie pije alkoholu, a leczyło z uzależnienia – nie powinno o sobie mówić że jest alkoholikiem, alkoholiczką bo … to grzech też. 
No to równie dobrze można by było powiedzieć to cukrzykom, i innym chorym na nieuleczalne choroby. Bo alkoholizm jest nieuleczalny. 

Nie oznacza to ze człowiek ma już wtedy wdrukowany nakaz picia i musi pić do końca swoich dni. Wręcz przeciwnie. Alkoholik, alkoholiczka to taki człowiek który … chcąc przeżyć i żyć normalnie w społeczności, cieszyć się życiem, rodziną (jeśli mu jeszcze została z okresu picia), to taka osoba … która nie pije alkoholu!  

Która ma świadomość swojej choroby. Ot tak jak cukrzyk swojej, owszem może złamać zasady i dziamgać cukierki, słodkości … ale konsekwencją jest śmierć.
Więc niech to Państwa nie dziwi, że osoby świadome swojej choroby i jej wagi mówią o sobie, że są alkoholikami, chociaż nie piją i są abstynentami od wielu lat.  Tu też widać jak brak wiedzy w tym zakresie, i mity stanowią, że prawodawstwo polskie kuleje. 

Przypatrzcie się Państwo takim przykładom. Otóż abstynent od 25 lat, przeszedłszy swoją fazę picia alkoholu, teraz szanowany obywatel, społecznik, dobry człowiek (praca nad sobą osoby uzależnionej nakłada wymogi postepowania jeśli ta chce żyć w trzeźwości i się rozwijać) ale przecież dalej alkoholik.  
Gdy go najdzie zostać np. myśliwym i będzie wypełniać druki to mimo świetliście pozytywnej weryfikacji środowiskowej, która policja uczyni, ten obywatel stanie przed nie lada dylematem chcąc uczciwie wypełnić tenże formularz. W rubryczce z zapytanie o choroby jak wpisze alkoholizm – to tego pozwolenia nie dostanie. 

Ta w ogóle to wydawałoby się że pewne grupy zawodowe nie piją alkoholu i nie popadają w ZZA. A są to członkowie palestry, policjanci, służba  więzienna, wojsko (wszystkie grupy mundurowe) Oni owszem często chorują na nerwice i pochodne. Ale nie przecież na alkoholizm. Chociaż czasem, gdy już ewidentnie nie da się tego schować, wówczas razem z przylepką ZZA tracą możliwość pracy, noszenia broni, itp. Ida na emerytury, etc.

To chociaż wszyscy widzimy – jest tematem tabu … ale i świadczy o takim dualizmie naszego funkcjonowania w przestrzeni społecznej. Ale to też temat nie na dzisiaj.  

Dzisiaj tylko chciałbym abyście Państwo mogli sobie uświadomić, że mimo posiadanej wiadomości, i wydawało się rzetelnej wiedzy u niektórych – nadal mamy problemy z definicją w swoich głowach na temat uzależnienia. To często powoduje kompletny brak zrozumienia tragedii matek, żon, ojców, mężów. Tragedie bliskich, gdy jest potrzeba wsparcia i zrozumienia  z zewnątrz. 

Tu szwankują nie tyle  procedury, co podeście do nich (tych zagadnień, często na poziomie moralnym)  poszczególnych ludzi i tu gromy się powinny sypać na policję, ratownictwo medyczne, lekarzy. No bo stają często np. przed dylematami czy pomagać temu, co ma kłopoty z sercem, czy alkoholikowi. 
To tak naprawdę zależy od naszych przekonań osobistych, wiedzy często nawet zdobytej na poziomie uczelni. Bo i te są uwarunkowane niekiedy poziomem swych wykładowców i ich przemyśleniami. 

Tu ukłon w stronę mojego serdecznego przyjaciela Arkadiusza, lekarza psychiatry, który próbował „edukować” kolegów z innych dziedzin medycznych. By ci  mogli zrozumieć jak to możliwe, by pacjent uciekał na głodzie alkoholowym  ze szpitala, (ba mógłby różnie dobrze z sali operacyjnej). Że wiedza na temat uzależnień na studiach jest marginalna (a w każdym bądź razie była). Że w codziennym życiu funkcjonują mity, fałszywe przekonania, etc. Przyjaciel o którym mowa, postanowił dodatkowo ukończyć i poznać (stając się specjalistą uzależnień) warszawskie STU. 

Niemniej sądzę, że nie potrzebna jest aż taka determinacja. Wystarczy przemodelowanie myślenia. Tu upatruję role i zadania stojące przed takimi portalami jak nasza Lokalna Gazeta Obywatelska, przed klubami abstynenta, przed służbami i wszelkimi komisjami mądrotliwymi w dziedzinie uzależnień. Podstawą jest pragmatyczna edukacja. Wspólnie możemy wiele zmienić na lepsze.  Więc do pracy. 

Krzysztof Hajbowicz
(m.in absolwent wszak specjalistycznych  STU, SPP, czy studium socjoterapii  przy RO fundacji ETOH, etc. Prócz innych specjalizacji zajmujący się zawodowo, i profilaktyką  ww. zakresie . Z zawodu róznież  instruktor terapii uzaleźnień, autor wdrożonych  środowiskowych programów profilaktycznych, pomocowych, itp, itp. - to tak na wszelki wypadek dla malkontentów mówiących zawsze; "a co on tam wie, lub może wiedzieć"SIC!)

Oczywiście jak zwykle dziękując za przesłane e-maile, zapraszam do kontaktów, dzielenia się opiniami, spostrzeżeniami w tym zakresie, które proszę przesyłać na mój e-mail hajbowicz@wp.pl lub redakcyjny gazeta-obywatelska@wp.pl 

***

Grill pozarządowy COP - plenerowa kawiarenka

Czyli spotkanie przy ciasteczkach i kawie na drugim piętrze


Ten zlepek kontrastu w tytule, tak jakby nader znamiennie obrazuje funkcjonowanie Centrum Organizacji Pozarządowych przy ul. Kościuszki 54 (COP) - to co planują nie koniecznie ima się rzeczywistości.

We wtorek miało się odbyć spotkanie integracyjne, piknik  dla przedstawicieli organizacji pozarządowych przy grillu, piknik w ogrodzie za budynkiem Wydziału Promocji, Turystyki i Współpracy z Zagranicą. Wysyłali zaproszenia, informacje. Do nas dotarło kilkakroć. Sami też wzmacnialiśmy ich sygnał i zaproszenie na grilla pozarządowego. Owszem zaznaczyli, że w razie niepogody przeniosą spotkanie do pomieszczeń. 

Gdy tam dotarłem, mając wiele pytań zastałem pusty ogród, pogodę bezdeszczową (wcześniej do południa przelotnie opadową, ale później nie wiem jak u Was – ale na ulicy Kościuszki słonecznie było. Takie jakieś organizacyjnie z jakby z góry zakładali, że nie będą przy grillu. 

A i owszem wysłali informacje e-mailem do organizacji pozarządowych i pewnie innych, tylko uczynili to o godzinie …. 14.53 informując, że ze  wglądu na pogodę.. itp.  I tu tkwi całe clou problemu. 

Bowiem jeśli tyle organizacji zawiadomili, że byłoby nie celowym dzwonienie do różnych ich przedstawicieli - to ten e-mail jest zrozumiały. 
Podczas przybycia osób, wystarczyłoby tylko słowo „przepraszamy, podjęliśmy inną decyzję” i sprawa załatwiona. A tu nic... ani be ani me … 

Jeśli natomiast przychodzi, a tak śmiem twierdzić, że jest. Tak mało osób na cokolwiek przychodzi (choć w papierach pewnie COP-owi się zgadza ilościowo – "muszą" wszak wykazywać beneficjentów, lista obecności to nie problem). Jeśli więc mało przychodzi, po prostu można prosić o potwierdzenie przybycia, a zapowiedzianych poinformować telefonicznie. 

Dlaczego się nad tym tak rozpisuję? Bowiem tknęła mnie wczoraj refleksja gdy się przyglądałem i słuchałem wypowiedzi podczas spotkania. 
Dorota Wiśniewska Asystentka Organizacji Pozarządowych w COP oraz koordynator działań projektu COP Agnieszka Chomiuk, przyjmując rolę gospodyń spotkania -  zasugerowały by przybyli przedstawili się po kolei. Po czym, jakby o tym zapominając, skupiły się na różnych aspektach padających słów, ich znaczeń w kontekście działań COPu.

Było dużo moderowania i tekstów w postaci „myśmy już”, „naszym”, „sprawdziliśmy nie działa”, etc.  Odniosłem wrażenie, że nie chodzi tu o to, by usłyszeć! Jedynie przede wszystkim  wypowiedzieć swoje kwestie,  przekazać jak wiele ciężkiej pracy w „użeranie się z organizacjami”  pozarządowymi musi COP włożyć. A te organizacje jakby nie chcą, nie przykładają się do współpracy z COP.  

Może kilka osób uzna to pewnie za próbę ataku, w ich pojmowaniu, niesłusznego, krzywdzącego. Zapewne tak będzie jeśli chodzi o bezpośrednio zainteresowanych, ale nie byłoby tak gdyby w tym co robią było trochę społecznej pokory, jakiegoś społecznego serca i chęci bezwarunkowego społecznie  służenia innym. A można odnieść wrażenie, że tak nie jest. Że COP realizuje swoją misję wydaje się nieumiejętnie i reprezentuje swoiste zadufanie w siebie. 
Owszem mają doświadczenie, papiery, tylko brakuje tego czegoś,  by byli użyteczni i gromadzili wokół siebie właśnie tych, którzy potrzebują wsparcia. 

Tego nie potrafią. No i nie zawsze ich ocena sytuacji zgadza się z potrzebami i opiniami środowiska. Chociaż w ich oglądzie, jak  powiedziała Agnieszka Chomiuk koordynująca projekt  funkcjonowania Centrum – „bo nie ma w Malborku ssania”

Wczoraj prócz próby rozmowy i „rundkowego” bałaganu dało się usłyszeć, że COP wie o problemach, ze Malbork nie grzeszy przykładem jedności pozarządowych organizacji (czyżby chodziło o to, że pod sztandarami COP?), że COP szkoli a mało w szkoleniach uczestniczy, że COP to, że COP tamto.

Na sugestię, "co może ich ogląd jest niepełny" a na pewno naznaczony subiektywizmem,  z lekkim, niekoniecznie wyrozumiałym tonem wszystkowiedzenia poszła informacja zwrotna, "że Oni” wiedzą, „Oni” mają doświadczenie, „Oni” się starają, „Oni”…

Tylko na stwierdzenie; a kto tu dla kogo?! „Koń dla trawy czy trawa dla konia” szybko zstąpiła zmiana  tematu i zajęcie się tym co bliższe i miłe (mówiono o sukcesach COP i ciężkiej pracy tego ciała pozarządowego) Milsze to niż rozwiązywanie problemów i uderzenie we własną pierś z poczuciem niekoniecznie „dobrej roboty”, Dobrej, która by się opierała na efektywniejszej  pracy organicznej, i pragmatycznej edukacji. 
Tego COP chyba nie potrafi, skoro nie czyni, a utyskuje. 

To nie ludzie nieprzychodzący, ani niezbyt zainteresowani ofertą COPu są winni, a brak rozumienia potrzeb, rozumienia środowiska bez pryzmatu stereotypu.
Dziwić się należy doświadczeniu osób w nim działających.
Do tego nie potrzeba doktoratów, całego konglomeratu projektów, eventów, paneli dyskusyjnych moderowanych lub nie, całego entourage projektowych pojęć  i języka zurzędniczenia. 

Bo jeśli ma coś służyć lokalnej społeczności, to ma być tak moim zdaniem uczynione, by ta ”lokalna społeczność” poprzez swoich przedstawicieli pozarządowych drzwiami i oknami docierała do COP.  

Jeśli jest inaczej nie świadczy o umiejętnych umiejętnościach organizatora chcącego liderować.  Lider nie narzeka na rzesze którym przewodzi! Tylko im przewodzi, dbając prowadzi „w świetlany dobrobyt”

Mówienie, że „nie ma ssania” jest niepoprawne chyba, że tu chodzi zupełnie o coś innego! 
Innego niż skuteczna i realna pomoc, wsparcie lokalnych organizacji (nie ta wykazywana na papierze, w sprawozdaniach, prezentacjach i rozliczeniach projektów z Urzędem Marszałkowskim czy Wojewódzkim).

Bo jeśli tylko do tego … to pytanie, które zadała Agnieszka Chomiuk  „Czego potrzebujecie od COP?”, powinno się sprowadzić do postulatu,  by dobrze było, aby obecnie zarządzający działaniami Centrum Organizacji Pozarządowych odpuścili!
Żeby oddali to w inne ręce i inne umysły. Warto przemyśleć to na przyszłość i aktywnie stanąć w szranki z obecnym monopolistą i jego fachowcami.

Takie zurzędniczenie pozarządowych działaczy jest niebezpieczne. Odrywa ich od rzeszy zwykłych, zdrowo i logicznie myślących.  Nie skarżonych „jednym jedynym projektowym myśleniem,  językiem i … oderwaniem od idei bycia niezmutowanym „urzędnictwem” - pozarządowym działaczem.  

Jedynym pocieszeniem zdrowego ogadu rzeczywistości jest to, co Państwo do nas dostarczają, wysyłają, czym się nami dzielą i o czym piszą. To pozwala nam  stanąć po tej dobrej „stronie Mocy” i wiedzy o Waszych oczekiwaniach.  My wiemy, kto tu dla kogo – dzięki Wam. Jaka rola konia, a jaka trawy, być powinna. Bo gdyby wyciagać wnioski li tylko, na podstawie tego co można było usłyszeć na wczorajszym spotkaniu w COP, byłaby to ponura perspektywa dla Malborka.   
   Krzysztof Hajbowicz

P.S. Wzmacniamy pytanie Pani Agnieszki Chomiuk i pytamy Was drodzy Czytelnicy licząc jak zwykle na Wasz kontakt, e-maile gazeta-obywatelska@wp.pl, lub hajbowicz@wp.pl. Licząc na komentarze, uwagi, podpowiedzi w tej sprawie. Dla nas się liczą Wasze refleksie, sugestie i opinie. To Wy kształtujecie środowisko, nie ktoś inny mądrując się.  

***

Mit Polski tolerancyjnej

Ten trwał zawsze i tym karmiono nas w szkołach za moich czasów. Mijało i mija się to z prawdą, tak jak „bohaterska obrona Jasnej Góry” w czasie szwedzkiego potopu (epizod wojny polsko-szwedzkiej w latach 1655-1660). 


Piranie w Gdyńskim Akwarium 
Chyba  to w mniemaniu jakiejś grupy ludzi potrzebne jest niby narodowi do podniesienia … czego? Poczucia narodowej dumy? Poczucia niewysłowionej bohaterskości bohaterów. Potrzebne … ale komu? Za czasów Sienkiewicza zrozumiałe, dziś … kłopotliwie robiące z mózgu papkę. 

Bo ani Polacy tradycyjnie tolerancyjni, ani wówczas od czasów pomocy Arianom, ani w dzisiejszej dobie plując w twarz muzułmance (Lublin, 21 czerwca. Przy tamtejszym Krakowskim Przedmieściu w centrum miasta) Taka podsycana politycznie histeria może mieć kompletnie wymykające się spod kontroli konsekwencje. 

Czy chcę takiej polityki, takich postaw? Z cała pewnością nie, i wielu rozsądnych ludzi w kraju pewnie się tym niepokoi. To już nie niszowe zachowania, to "na wyciagnięcie ręki" przejawy rasizmu, braku tolerancji, etc. To czające się zło, które jak iskra wywołać może tragedie. Niczego nie nauczyła nas historia. Albo jej nie znamy.

Polska się polaryzuje. Pamiętam to z lat 80 tych, wtedy była walka o demokrację a dziś… o faszyzm, ciemnotę w nowej postaci? 


Kiczowaty suwenir dla turystów
- niestety bardzo drogi.
Łeb podnosi hydra nacjonalizmu. Politykierzy maluczkiego kalibru populistycznie kłapią ozorami bez opamiętania. Nie mają też odwagi ani siły już media, by temu przeciwdziałać. Zrazu są przez współpobratymców odpłatnych i na usługach „poziomowane” do tych „złych” antypolskich. Koniec czwartej władzy? Znów wygrywa ludzka głupota i podłość „naszej naszości jedynej” 

Niedługo będziemy mówili i pisali miedzy wierszami, by się nie narazić. Młodsi tego nie pamiętają, ja aż nazbyt. Mam wstręt do popaprańców psujących to, co było sukcesem naszych ostatnich pokoleń. Tak łatwo oddać demokracje i rozwój? 

BANWI

********

Jest wiele osób, które sobie nie dają rady z hejtem. Wstydzą się, wstydzą się przyznać rodzicom, przyjaciołom, bliskim. Wstydzą się i cierpią. Są bezradni. Problem dotyczy i młodych ludzi i tych dojrzalszych wiekiem.

Poniżej przybliżamy sposób, obiecując, że tym tematem rzeczowo się wkrótce zajmiemy. Lokalnie i szerzej. Dziękujemy wszystkim tym, którzy do nas napisali. Zajmiemy się tym trudnym tematem (często tematem tabu) prosząc o fachowe rady, podpowiedzi tych, którzy zajmują się przeciwdziałaniem takim zjawiskom, zapytamy psychologów, administratorów i policji.  Póki co,  doraźnie artykuł i telefony - Pamiętajcie też o dyżurantach na Policji - oni powinni i wiedzą co mozna , gdzie szukać pomocy. 


Jak reagować na hejtera



Mowa nienawiści uwielbia bierny klimat. Tam kwitnie. Szczególnie w Internecie, gdzie fałszywe poczucie anonimowości i dystans hejtera od hejtowanego ośmiela do obrażania i szykanowania. Dlatego, spotykając się z mową nienawiści oko w oko, nie warto jej pobłażać ani akceptować jej dominacji w przestrzeni publicznej. 



Nie bój się pokazać żółtej, a jeśli trzeba, to i czerwonej kartki. To jak to zrobisz, będzie zależało od sytuacji, kontekstu oraz dostępnych możliwości działania. Sensowna reakcja to taka, która w adekwatny sposób odpowiada na ciężar gatunkowy danego hejtu. Ważne jest jednak to, by walcząc z mową nienawiści nie zagalopować się i samemu nie zacząć… hejtować hejterów.



Reagowanie na mowę nienawiści w praktyce oznacza, by:



Mieć nastawiony radar na wychwytywanie hejtu w otaczającej rzeczywistości. Gdy zobaczysz nienawistny komentarz/post/stronę, zgłoś ją moderatorom/administratorom. Najczęściej to sprawa jednego lub paru kliknięć myszką. Im więcej osób zareaguje, tym większa szansa, że hejtu będzie mniej. 

Np. w ramach inicjatywy „Wielkie sprzątanie FB. Stop mowie nienawiści, faszyzmowi i agresji” prowadzone są skoordynowane akcje przeciwko najbardziej nienawistnym stronom.


Świecić przykładem! Czyli przestrzegać samemu zasad netykiety.
Nie obawiać się wchodzić w dyskusję. Często jeden pozytywny komentarz pod falą hejtu zbiera większą uwagę niż cała reszta. 

Jak to zrobić? Można albo odpowiadać rzeczowo, wyjaśniając fakty i obalając mity, albo np. na Facebooku wklejać mem/demot lub inną grafikę, która celnie odpowie na problem.  Zobacz stronę ‘Gotowce do ściągnięcia’, gdzie znajdują się memy m.in. z kampanii społecznych, których możesz w tym celu śmiało używać! Są do Twojej dyspozycji.

Kiedy nie jest możliwe, by zareagować na hejt w sposób dowcipny, przewrotny i z pazurem, a granice prawne zostaną przez hejterów przekroczone, zgłaszać zawiadomienia na Policję albo i do prokuratury.

Włączać się we wspólne działania antyhejtowe  – np. angażować się w działania sieci aktywistów grup takich jak HIA Polska, Kampanii Bez Nienawiści i innych.

Czerpać inspiracje od innych. Zobacz np. zakładkę ‚Re-AKCJE na hejt!’ na stronie stronie uprzedzenia.org   

Równie poważnie traktować ‘małe’ jak i ‘duże’ przejawy mowy nienawiści. Umniejszanie znaczenia jakiegokolwiek hejtu nie powoduje, że traci on realnie na sile. Jest wręcz odwrotnie.

Pokazywać innym, szczególnie ‘niedowiarkom’, że mowa nienawiści nawet jeśli ‘przebiera się za żarty’, wcale nie jest śmieszna, ale krzywdzi i obraża innych ludzi.

Nie ‘dołować’ się hejtem, szczególnie, jeśli jest wymierzony w nas lub bliskich nam ludzi. Nie czuć się zapędzonym w ‘kozi róg’, czy zastraszonym, tylko głośno o tym mówić oraz szukać wsparcia.

Solidarnie wspierać ofiary mowy nienawiści: słowami i działaniem.
Masz jakieś sprawdzone sposoby na reagowanie na hejt? Podziel się – daj nam znać.

Im więcej pomysłów sprawdzonych i ‘z życia wziętych’, tym lepiej!

Kontakt z tymi którzy na codzień sie tym zajmują  
Fundacja Humanity in Action Polska
ul. Konwiktorska 7 lok. 43/7 
00-216 Warszawa
Polskatel/fax: (+48) 22 635 01 50 

***

Są osoby, które myślą, że cierpienie to miłość

Mika Dunin
Są osoby, dla których miłość to przede wszystkim cierpienie. Sądzą, że im bardziej cierpią, tym bardziej kochają. Znoszą poniżanie, raniącą obojętność, przemoc, awantury lub ciągnące się tygodniami ciche dni. Niekiedy same prowokują takie zachowania. I uważają, że nie zasługują na lepsze traktowanie.

Są osoby, którym się wydaje, że mogą zmienić nieakceptowane cechy charakteru i zachowania partnera, że mają moc go uzdrowić. W związku są nieszczęśliwe, ale poza związkiem nie istnieją. Więc tkwią w tej patowej sytuacji. Bo wydaje im się, że nic z tym nie można zrobić, a jednocześnie, że już dłużej tak być nie może.

Gdyby zapytać psychologa o "toksyczne związki", odpowiedziałby, po pierwsze, że nie jest to termin naukowy, po drugie, że w ostatnich czasach zrobił zawrotną karierę w mediach i może z tego powodu przykleja się tę łatkę co drugiemu nieudanemu związkowi. Podobnie jak o zwykłym obniżeniu nastroju mówi się dziś często "depresja", tak "toksycznymi" z łatwością nazywa się związki niedojrzałe, niesatysfakcjonujące, bolesne, w jakiś sposób destrukcyjne. Warto tylko zaznaczyć, że pierwotnie określenie to odnosiło się do ekstremalnie niszczących relacji, w których obecne były niezwykle silne namiętności, wzajemne poniżanie, patologiczna zazdrość i przemoc.

Toksyczna relacja w wersji "light" może nie być mordercza, ale jest wystarczająco wyniszczająca i szkodliwa, by o tym zjawisku i możliwych rozwiązaniach mówić.

Już dłużej nie wytrzymam! Gdyby on tylko…

Marta siedzi zapłakana i zrozpaczonym głosem relacjonuje kolejne podłości Bartka. Mówi, jak okropnie ją traktuje, że interesują go wyłącznie jego sprawy, jego praca, jego rozrywki, że gdy przed sylwestrowym wyjazdem do Egiptu nagle się rozchorowała i leżała z gorączką, wściekł się, że celowo rujnuje mu urlop, spakował walizkę i poleciał sam. Że nie dostała nic pod choinkę, choć ona kupiła mu iPada (a on, niby zadowolony, chwilę później stwierdził, że wolałby iPhona). Że kłócą się bez przerwy, w zasadzie bez powodu albo godzinami skręcają się w ciężkiej zawiesinie milczenia. Że Bartek potrafi w środku nocy wyjść prosto z jej łóżka i nie odzywać się potem przez tydzień. I że ona już dłużej nie wytrzyma, że chyba musi to przerwać, że wie, że nie może pozwolić tak się traktować.

Nikt "normalny" nie miałby wątpliwości i już dawno zakończyłby tę znajomość. Tymczasem scena z płaczącą Martą powtarza się regularnie co kilkanaście dni od jakichś dwóch lat, czyli dokładnie tyle, ile trwa znajomość Marty i Bartka. A mimo to Marta nie wyobraża sobie rozstania (gdy raz spróbowała, błagała go później prawie na kolanach, żeby dał im jeszcze jedną szansę). Ból poczucia, że jest źle traktowana, a jej najważniejsze potrzeby fizyczne, psychiczne, emocjonalne są niezaspokojone, jest okropny, ale wydaje się mniejszy niż ból życia bez Bartka. A może raczej - bez kogokolwiek. Bo najgorsze nawet wewnętrzne upodlenie i tylko iluzja bycia z kimś czy tzw. "posiadanie związku" są dla Marty lepsze niż konfrontacja z wewnętrzną pustką i ogromnym bólem, konsekwentnie przez całe lata tłumionym.

Marta jest najmłodszym dzieckiem alkoholika i schizofreniczki. Destrukcyjni, chorzy rodzice w pewien sposób zniknęli z jej orbity, bo nią i rodzeństwem zajęli się dziadkowie. Ale trauma i ogromna czarna dziura, wywołana brakiem poczucia bezpieczeństwa i rodzicielskiej miłości, pozostały. Rodzice Bartka są "zwykłymi" zamożnymi ludźmi, bez uzależnień: nadopiekuńcza, kontrolująca matka i nieobecny fizycznie i emocjonalnie ojciec. Nie było tragedii, ale gniew i brak jakichkolwiek wzorców czułych i wspierających zachowań odcisnęły na niej swoje piętno.

Dzieci wychowane w dysfunkcyjnych rodzinach, choć same nie muszą być uwikłane w uzależnienia, kompulsywne (tj. przymusowe) i patologiczne zachowania, w swoim dorosłym uczuciowym życiu bardzo często nie potrafią stworzyć zdrowej relacji. Zdrowej, czyli budującej, wspierającej, albo przynajmniej nie niszczącej i respektującej podstawowe potrzeby każdej ludzkiej istoty.

Dlaczego on/ona mi to robi? 

Toksyczne relacje o charakterze uzależnieniowym (przynajmniej jednemu partnerowi wydaje się, że nie może funkcjonować bez drugiego) powstają nie tylko dlatego, że są budowane z "wadliwych elementów", czyli tworzone przez osoby z nieuświadomionymi i aktywnymi emocjonalnymi brakami i okaleczeniami, i inne po prostu być nie mogą. Taka relacja ma swój podskórny cel, a uwikłane w nią osoby odnoszą konkretne, choć bardzo pokrętne "korzyści". Chodzi zwykle o odtworzenie i przeżycie na nowo kluczowych, najbardziej bolesnych aspektów dzieciństwa, z nadzieją, że tym razem uda się wypełnić te braki miłości, które powstały w przeszłości. Niestety, operacja ta z góry skazana jest na niepowodzenie, bo jest próbą "wymuszenia" uczucia od ludzi, którzy zaabsorbowani swoimi własnymi problemami, niedoborami czy uzależnieniami nie są w stanie go zapewnić. Oczywiście, operacja kopiowania więzów ze znaczącym rodzicem (zwykle układa się to w pary syn-matka, córka-ojciec) jest działaniem nieświadomym.
Inna sprawa, że wymaganie, by dorosły partner zrealizował wszystkie niewypełnione zadania rodzica są absurdalne, a uleczenie ran nabytych w dzieciństwie niemożliwe. Te rany i niedobory mogły być wypełnione tylko w określonym czasie (dzieciństwie właśnie) i przez określone osoby (rodziców, ewentualnie innych bliskich dorosłych). Nigdy już nie będzie możliwe odegranie tamtych scen we właściwy sposób z właściwym skutkiem. Tyle że nikt będący wewnątrz układu nie ma takiej wiedzy, a często również pojęcia, że chodzi właśnie o odgrywanie scen z dalekiej przeszłości, a nie o teraźniejszość.

Raniące związki - w odniesieniu do układów miłosnych, partnerskich, narzeczeńskich, małżeńskich - to relacje, które zamiast pomagać w rozwoju i uskrzydlać, niszczą, rozlewając truciznę na wszystkie pozostałe sfery życia. "Wycinają" z życia, bo człowiek skupiony na niezaspokojonych potrzebach, na nieodwzajemnionej lub niedostatecznie odwzajemnionej miłości, którą próbuje uzdrowić, uzdrawiając swego partnera (bo ma złudzenie, którego zresztą wcale nie chce się pozbyć, że jest to możliwe) nie jest w stanie normalnie funkcjonować w swoim środowisku i wypełniać przypadających mu ról społecznych. A z pewnością nie realizuje się w pełni. W pewnym sensie, na określonym etapie tej "choroby" o to właśnie chodzi. To kolejny negatywny, nieświadomy cel takiego układu. Toksyczna relacja wspiera dysfunkcję, emocjonalne kalectwo, pomaga odciąć się od problemów nawarstwionych w przeszłości. Zajmując się teraźniejszymi kryzysami, człowiek uwikłany w trujący związek niejako nie musi czuć ran zadanych w dzieciństwie, nie musi się z nimi konfrontować i leczyć ich. Świadomość prawdziwych przyczyn problemu oddala się.

Pojęcie winy w tego typu niedojrzałych relacjach jest zupełnie bezużyteczne i nieadekwatne do zachodzących tu mechanizmów. Partnerzy bowiem, w jakiś tajemniczy sposób, sami siebie wybierają i dobierają się na zasadzie swoistej kompatybilności dysfunkcji. Swój swojego znajdzie: alkoholik lub seksoholik połączy się z osobą współuzależnioną lub na współuzależnienie podatną, "nałogowiec kochania" spotyka się z "nałogowcem unikania bliskości". Partnerzy pasują do siebie jak ulał - spełniają bowiem swoje najgłębsze potrzeby psychologiczne: jedno potrzebuje cierpieć, drugie mu to umożliwia.

Ale przecież ja go tak kocham!

Czym taki układ różni się od zdrowej relacji zakochania i miłości? Przecież tu też chodzi o dawanie siebie, o opiekowanie się i przyjmowanie opieki, troszczenie się i wdzięczność za troskę. Przynajmniej z założenia. Jednak w zdrowym, dojrzałym związku role te są wymienne i dobrowolne. Małżonkowie, narzeczeni czy partnerzy realizują te postawy na rzecz ukochanej czy ukochanego obopólnie, potrzeby każdej ze stron są tak samo ważne, pozycje równorzędne. Gdy jestem chora, ty troszczysz się o mnie, przynosisz lekarstwa, gotujesz obiad. Gdy ty jesteś zmęczony, biorę na jakiś czas część twoich zadań na siebie, gdy coś cię przygnębia lub martwi, okazuję zainteresowanie i daję wsparcie. Gdy osiągam sukces - ty cieszysz się razem ze mną. Gdy rozwijasz swoje hobby, ja też zaczynam się choć trochę tym interesować - choćby tylko po to, by sprawić ci przyjemność. A ty to zauważasz i robisz mi kolejną uczuciową "przysługę". W niedojrzałym niszczącym związku ta wymiana jest poważnie zakłócona albo wręcz nie występuje. Role są rozdane i ściśle przyporządkowane, nic w układzie nie może się zmienić, bo to grozi rozpadem. A mimo że jest fatalnie i nie do wytrzymania, strony na rozpad nie mogą sobie pozwolić. Niestety, im bardziej zagmatwany i wyniszczający układ, tym trudniej się z niego wywikłać.

Nie mogę z tym skończyć!

Możliwość odegrania scen z przeszłości i zdobycia wreszcie tego wszystkiego, czego wtedy nie udało się uzyskać, jest zbyt silną pokusą, by łatwo z niej zrezygnować. Zwłaszcza, że ta rozgrywka odbywa się na płaszczyźnie nieuświadomionej. Jeśli jedno z pary na bazie bolesnych doświadczeń wyuczyło się we wczesnym dzieciństwie, że nie może ufać własnym odczuciom (bo nic nie jest w domu jednoznaczne, rodzice zaprzeczają faktom, równocześnie twierdząc, że rzeczywistość taka właśnie jest), nie zasługuje na nic dobrego i nie jest warte miłości (skoro mimo starań, rodzic nie okazuje uczuć, nie zmienia się, nie przestaje pić, nadal jest tyranem), a negatywne, raniące, bolesne zachowania partnera (dawniej jednego z rodziców) są po prostu oznaką choroby, i że należy na nie odpowiadać jeszcze większą dawką opieki i troski, teraz, gdy to wszystko znów się dzieje, jest mała szansa, by przestało to robić. Zapalnik został włączony. Stare mechanizmy i reakcje uruchomione. To nakręca się samo.

Miedzy partnerami tej wymiany musiało być też coś dobrego i pociągającego. Jakaś fascynacja, jakieś nadzieje. Choćby tylko na początku. Osoby starające się o miłość, choć od dawna nie doznają żadnych pozytywnych bodźców, mają wciąż w pamięci tamte pierwsze doświadczenia. Wyolbrzymiają je, hołubią i liczą, że one znowu się powtórzą. Wystarczy się jeszcze bardziej postarać, a może on/ona się zmieni?

Gdzie znaleźć pomoc?

Samodzielnie trudno jest zobaczyć, że tkwi się w związku "bez szans", a jeszcze trudniej wydobyć się z niego. Wszystkie mechanizmy obronne skupiają się bowiem na utrzymaniu raniącej więzi. Jeśli nawet związek się rozpadnie, pomimo usilnych starań jednej ze stron, zwykle szybko odbudowuje ona podobną relację. Z kimś innym, ale równie pasującym do jej zaburzeń, tak samo odpowiadającym jej potrzebom odgrywania bolesnej przeszłości. Wyjściem jest uświadomienie sobie tych zależności, a później nauka radzenia sobie i osobistego wypełniania braków i ran z przeszłości. Najczęściej odbywa się to w toku terapii - indywidualnej i grupowej - oraz autoterapii w grupach samopomocowych (Al-Anon dla osób współuzależnionych, DDA dla osób z rodzin z problemem alkoholowym i w inny sposób dysfunkcyjnych) .

Oprócz nauki konkretnych zachowań, skuteczne leczenie wymaga pierwiastka duchowego. Co niekoniecznie wiąże się z nasileniem praktyk religijnych. Chodzi raczej o odnalezienie i pogłębienie więzi z Siłą Wyższą, a następnie zbudowanie swoistego duchowego systemu bezpieczeństwa. Bowiem w przypadku skłonności do wchodzenia w raniące relacje, podobnie jak to jest z uzależnieniami, pomoc nadchodzi, gdy się "poddamy" czemuś silniejszemu niż uzależnienie i niż my sami.

Wyleczenie jest możliwe, choć tak naprawdę wymaga zmiany całego życia (ale dzieje się to stopniowo, w niektórych obszarach zupełnie nieinwazyjnie), poprzez zrewidowanie przekonań i "skryptów", które nami dotychczas rządziły, a także dzięki prześwietleniu i odbudowaniu systemu wartości. Bo choć niektórych świat uczynił niezdolnymi do relacji, to w pewnej części proces ten jest odwracalny. 


Mika Dunin




ANTYPORADNIK
Jak stracić męża, żonę i inne ważne osoby
Mika Dunin

Niektórzy będą wkurzeni. Niestety, nie znam lepszego - a przy tym mniej drastycznego od tragedii, wypadku, nieszczęścia - sposobu, żeby zatrzymać się w tym szalonym biegu i zacząć się zastanawiać nad własnymi  przekonaniami i poczynaniami.

Stracić męża? Nie tak trudno. Żonę? Też. Dobry kontakt z dziećmi stracić? Czemu nie! Przyjaciółkę? Radość życia i spokój ducha? Jasne! Wszystko da się zrobić. Zaraz, zaraz, to na poważnie? No, nie do końca.

Mika Dunin w Antyporadniku jest przewrotna aż do bólu. Bo niektóre jej obserwacje i uwagi autentycznie bolą. Albo irytują. I prowokują. Nie chodzi tu jednak o pustą prowokację. Bo ten dowcipnie i z przekorą napisany "poradnik" prowadzi wprost ku refleksji nad życiem, relacjami i wartościami. Refleksji bardzo budującej.






źródło
***

Szwindel czyli Jak zarabiać na bezdomnych?!


Krzysztof Hajbowicz

Kiedy w ramach środowiskowego programu ”DELTA” *1 szkoliliśmy na zlecenie komendy policji w Szczecinie policjantów (w zakresie kontaktów z ofiarami gwałtów) stykaliśmy się  z wieloma sygnałami i tezami wynikającymi z doświadczenia policyjnej pracy. I nie będzie tutaj teraz o ofiarach przemocy!

Szczecińscy policjanci  skądinąd  sympatyczni  ludzie obojga płci, aby uniknąć zajęć, z jedną z naszych specjalistek, gotowi byli „zagadać czas”, prowadzących i zrobić wiele rzeczy... by do zajęć warsztatowych nie doszło. 

Napiszę tylko, że były to warsztaty trudne, zwłaszcza dla mężczyzn. Metody stosowane przez naszą edukator seksualną miały przygotować przyszłych prowadzących postępowania, do najbardziej nieprzewidzianych sytuacji i zdarzeń. Przybierających niekiedy najbardziej niespodziewane obroty spraw związane z tym zadaniem. Ale o tym kiedy indziej i może autorka zajęć (czyt. Beata Piesińska), sama o tym napisze.

W trakcie tych „zagadań” nasi wykładowcy dowiadywali się m.in. że wielkie pieniądze zarabia się nieuczciwie m.in. na śmieciach i na bezdomnych. 

Kiedy co do śmieci „łapaliśmy” o co chodzi, tak w przypadku bezdomnych nie bardzo. Nie mieściło się nam w głowie, nam pomagającym innym, że tak „można”, że taki proceder w majestacie prawa może zaistnieć. Później przekonałem się,  że wystarczy trochę ludzkiej naiwności, braku kompetencji, urzędniczego wygodnictwa i znajdują się ludzie, ba instytucje, którzy zorientowani w procederze,  potrafią zarabiać bez emocji, na chłodno i na krawędzi prawa - zarabiać na biedzie i nieszczęściu.

Omijane myślenie wykorzystują krętacze


Są zjawiska,  obszary,  które my ludzie, mieszkańcy wielu środowisk pragniemy omijać, wyrzucać ze swojej głowy bo myślenie o tych zjawiskach i obszarach ludzkich tragedii powoduje w nas wiele bólu. Wynika często to z różnych przyczyn, własnych doświadczeń, przekonań, braku chęci niesienia pomocy, wyrzutów sumienia… etc.  

Gdy sobie "poukładamy w głowach", że ktoś tym się zajmuje  za nas – czyli niejako „urzędowo”, to z przekonaniem i ulgąmamy czyste sumienie by się "tym czymś" nie zajmować. Bo .... właśnie się ktoś "tym" zajmuje i pewnie robi to fachowo – skoro lokalna władza mu na to pozwala... itd.
Często instytucje pomocowe "tym" się zajmujące podkreślają wówczas swoje przygotowanie infrastrukturalne, podkreślają że mają zaplecze, mają „fachowców” mają certyfikaty i spełniają wszelkie normy europejskie, etc, etc. itp., itd.
Czym bardziej intruzywnie, z podkreślaniem na każdym kroku czy trzeba czy nie trzeba - tym bardziej to może warto się przygladnąć. Tym bardziej budzić powinno podejrzenie.

Ktoś kto jest pewny swego i swojej fachowości, może ją w każdej chwili udowonić, nie ma nic do ukrycia, jest transparentny tak naparwde a nie deklaratywnie to nie czyni takich zabiegów. 

Niestety, w wielu przypadkach, gdy się wszyscy lokalnie "przyzwyczaili", gdy nikt nie patrzy z zewnątrz na łapska, po prostu na procederze się zarabia i... to całkiem niemałe pieniądze. 

Wszyscy zaś są zadowoleni. Krętacze często zdobywają lokalny szacunek i występują w glorii lokalnych zbawicieli przed nieszczęściem, niosący ludziom pomoc. Często takie instytucje i osoby dbając o wizerunek chroniąc dupska przed podejrzeniami „wycierają sobie buzię” religią, Bozią i Kościołem.
Nie wszędzie i nie wszystkie takie instytucje prowadzą taki proceder. Byłoby to wysoce niesprawiedliwe tak myśleć i obrażało by  wiele uczciwie pracujących i mozolnie oddających siebie i swoje serce innym ludziom często bezwarunkowo,  ale niestety ten obszar kusi krętaczy i wielu ludziom się udaje przy błogosławieństwie i innych. 

Potem Rady Miast nadają tytuły honorowych mieszkańców szefom takich placówek, niezatapialnych , "społecznie potrzebnych" instytucji, przegłosowują datki. Kiedy trzeba takie instytucje wesprzeć, przyznać im, lub dołączyć do  jakiegoś ważnego środowiskowego czegoś.  W umysłach mieszkańców rodzi się skrót myślowy i na hasło bezdomny – pojawia się skojarzenie (tu nazwa instytucji pomagającej, lub nazwisko człowieka, lub nazwiska grupy osób z nią związanych). Nie odkrywam tu Ameryki, tylko dzielę się ku przestrodze, swoją wiedzą zawodową, doświadczeniem i poczynionymi spostrzeżeniami. 

Proceder


Niestety sam pracowałem dla jednej z takich „wzorcowych” instytucji w Polsce. Moja rola ograniczała się do pisania do ośrodków pomocy społecznej w miejscowości w której był klient ostatnio zameldowany. 

Brzmiało to mniej więcej tak… W związku z tym,  że Jan Iksiński przebywa w naszym ośrodku a miesięczny koszt utrzymania pensjonariusza  wynosi (tu przykładowa kwota, często wyssana z palca przyp. red) 799,9 zł prosimy o państwa zgodnie z ustawą ….(…) 

Gmina odpisywała najczęściej, że nie ma środków. Wtedy moim zadaniem było napisanie takiego listu do gminy, w którym zawiadamiałem, o naszej charytatywnej działalności i misji bożej. Tak by adresat wysupłał jakieś pieniądze… bo w przeciwnym wypadku „kupimy bilet i odeślemy klienta tam, gdzie jego ostatnie miejsce zameldowania”. Zgadnijcie co się w efekcie działo?

Oczywiście Gminne Ośrodki Płaciły. Teraz wiem że taka procedura jest ustawowo uproszczona. Ja zajmowałem się krótko takim procederem jako pracownik szacownej instytucji pomocowej, krótko i dawno już.  Niemniej był to powód dla którego odszedłem, mimo możliwości zawodowych „awansów” i wątpliwej dla mnie kariery. Nie mogłem znieść  oszustwa na krawędzi prawa.  Bowiem dotacje na każdego pensjonariusza otrzymywała pośrednio z instytucji kościelnych, z specjalnych puli z poziomu Urzędu Marszałkowskiego i Wojewody, z lokalnych samorządów, z Agencji Rynku Rolnego i wielu innych. 

Szacowna instytucja – której nazwy nie wymienię – bowiem pracują w niej też Ludzie wielkiego serca, wielkiej wiary i sensu pełnionej misji i starają się czynić dobro. Więc wracając do meritum, instytucja  ponieważ miała ziemię rolną, miała również dopłaty unijne. Była zwolniona z szeregu lokalnych opłat i podatków,i tp. Dla swych placówek otrzymywała chleb i wypieki z lokalnych piekarni za darmo, żywność przywozili lokalni przedstawiciele korporacji, chcąc pozbyć się towaru, którego data przydatności zbliżała się ku końcowi a oni sami szukali pozytywnego wizerunku dla swojej firmy, etc.

Ponadto każdy mieszkaniec zmuszony był oddać  pięćdziesiąt procent swojego zarobku legalnego lub nie, 75 procent renty lub emerytury ale i tak musiał pracować dla jednej z wielu spółdzielni socjalnych i na rzecz domu w którym mieszkał.  To tylko część obrazu, pokazującego sposób zarabiania na bezdomnych.
Gdyby tak te wszystkie pieniądze zebrać do kupy, to taki pensjonariusz mógłby swobodnie wynająć stancję, wykupić obiady i żyć poza patologicznym obszarem niemożliwości, i codziennych wspólnych obowiązkowo modłów, notabene w warunkach i relacjach międzyludzkich rodem z zakladu karnego.

Nestety, są tacy ludzie, którzy w ten sposób zarabiają i chyba samemu staraja się uwieżyć w swoją dobroć, uczciwość i słuzenie innym. Są w we wlasnym mniemaniu dobrzy, konsekrowani, oddając Bogu i innym swoje życie, całkowicie się poświęcając … za co najmniej 4 tysiące na rękę.  Ponieważ pracowałem dla jednego ze stowarzyszeń, sprytnie umieszczonego i będącego strukturze Fundacji. Zdążyłem sie napatrzeć i obrzydzić sobie ten oglad odzierajacy moja naiwność i wiarę w uczciwość niektórych instytucji, i ludzi w nich pracujacych - niektórych.

Instytucje zewnętrzne, administracje lokalnych samorządów mogły kontrolować tylko ten obszar w którym przyznawały dotacje.  Całokształt był zatem poza kontrolą i ludzką przyzwoitością.  Całe szczęście nie pracuje w tym lat wiele, ale podejrzewam, że cwaniaków nie brakuje. Dlatego ważna jest transparentność instytucji i  przejrzystość działań. Od intencji po bilanse. Bowiem takie prowizoryczne myślenia, założenia i skróty myślowe w środowisku pomagają tylko przykrywać „mgłą bożego spokoju” to co powinno wołać o pomstę do nieba. 


Oszustwa na krawędzi prawa 


Jeszcze jedno. Mylił by się ten kto myśli że takie oszustwa i środowiskowe przegięcia  można wykryć szybko. Często w papierach aż się roi od dobrych uczynków, i prawidłowości prowadzonych zajęć. Na przykład często jest tak, że pensjonariusze „na papierze” uczestniczą we wszelkich rodzajach terapii – a tak naprawdę tylko na papierze. 

Często współpracują ze sobą w tym totalnym oszustwie instytucje lokalne, jedząc sobie z dziubków – więc nie jest to do sprawdzenia i ruszenia. Czasami tak wrasta w koloryt środowiska, że każde ruszenie tematu jest jak naruszenie tabu. I ten, kto się waży na to, jest postrzegany jako parias, mąciciel, w najlepszym wypadku zły człowiek o złych intencjach. 

Tak, oto opowieści policjantów ze Szczecina mogłem sprawdzić niejako sam, własnym doświadczeniem zawodowym. Pisze o tym bowiem coraz więcej instytucji samorządowych w nawale przepisów i udogodnień socjalnych daje się wpuszczać w maliny. A co za tym idzie np. w lokalnym odbiorze, jeśli coś działa od kilku lat - pewnie jest postrzegane jako  „dobre” i zgodne z prawem. Jeśli tak nie jest? 

„E lepiej nie ruszać tego tematu”. Bo tylko przysporzy pracy i kłopotów. Taka jest niestety nasza mentalność. To nie ważne, że ktoś łamie prawo, oszukuje i czerpie zyski z naiwności, lenistwa urzędników, biedy i wyciera sobie buzię Bogiem. Czuje się jak niezatapialny okręt i lokalnie nie ma mocnych, by mu kto co zrobił, bo … samemu pójdzie na dno. 

Ku przestrodze i refleksji 


Ku przestrodze to pisze, wiedząc jak wiele innych aspektów w każdym środowisku jest, by je monitorować.  Niedługo zrobimy się jeszcze bardziej obojętnym środowiskowo społeczeństwem, powiedział niedawno na promocji swojej książki Aleksander Hall. Bez poczucia możliwości wpływu, w populistycznym narodowym podziale,  bez inercji bez wiary, że to nasza rzeczywistość, i to my jesteśmy samorządem i stanowimy.
(Tu też grozi nam to o czym pisze w Gazecie Obywatelskiej Franciszek Potulski – kliknij i sprawdź) Wielu urzędników, by chciało to widzieć inaczej, czasem wielu radnych wtedy łatwiej by było RZĄDZIĆ. Może gdy sobie uświadomimy, kto komu ma służyć wykrzesze się iskra, i da nam asumpt byśmy wspólnie i mądrze zadbali o środowiska w których mieszkamy i pracujemy. Musimy się poznać, by pozbawić się uprzedzeń i być jawnymi, transparentnymi w swych działaniach. Może wówczas mamy szansę.

*1


Autorski Środowiskowy Program Psychoprofilaktyczny DELTA był realizowany w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, początkowo w Szczecinie, w dzielnicach prawobrzeża i później na obszarze całego miasta. Okres o którym mowa w artykule, to  czas o ok. roku 1997-8, gdy ówczesny szef prewencji, komendy wojewódzkiej Waldemar Palejko uznał, że „Delta” jest podobnym programem środowiskowym, do znanego mu z Chicago programu „Caps”. Programu uaktywniającego lokalne środowiska i instytucje w zakresie dbałości o porządek, o bezpieczeństwo obywateli, niosące umiejętność rozumnej współpracy środowiskowej, etc. 



Post Scriptum

Jeden z moich szcownych znajomych, przeczytawszy ten artykuł, zapytał o przyczynę jego powstania. była ona podana w tekście. Niemniej uświadomił mi tym istotę odbioru, pojmowania bieżącej, nowej informacji na blogu.

Chciałbym przypomnieć, że Gazeta Obywatelska nie jest dziennikiem, medium li tylko reagującym natychmiast „gdy coś się zadzieje”, „coś ktoś wie i coś pisze” – to nie ten adres. Ideą tego blogu jest budowa społeczeństwa obywatelskiego. Uczulanie na zjawiska, pokazywanie zarówno jasnych stron tej idei jak i niebezpieczeństw, które za sobą niesie budowa takiego środowiska i społeczeństwa. Moim pragnieniem jest by był ten blog konglomeratem różnorodnej wiedzy, opinii, przemyśleń i doświadczeń. W taki sposób dając asumpt do refleksji i uwagi nad obserwowanymi zjawiskami w naszej okolicy, na naszym podwórku, na mojej lub Twojej klatce schodowej. 

Organizm miejski, środowiska w którym żyjemy to system naczyń połączonych, bardziej lub mniej połączonych dobrze lub źle. To delikatna struktura, jeśli chcemy by działała prawidłowo musimy o nią dbać wszyscy. Gazeta Obywatelska jest jednym z elementów, by inspirować, wskazywać jak smuga latarki. To od członków wspólnoty ludzi zależy co i jak z tą inspiracją zrobi. Jeśli choć pomorze jednej osobie w zrozumieniu, w rozwoju lub ogarnięciu całości będzie to sukcesem. 

Artykuł powstał z przemyśleń i dyskusji na podobne tematy w szkicu już dawniej, i nie dotyczy jakiejś lokalnego zdarzenia, które by z dnia na dzień zaistniało. Ma pokazywać i uczulać przed niebezpieczeństwami jakie działania pomocowe niosą. Tak jak cały ten pomysł 


Autor K. Hajbowicz

***

Urzędniczość lokalna

Pewnie to co napiszę będzie przysłowiowym strzałem kulą w płot, lub w moim wypadku ... "w kolano!". Może co najwyżej spowoduje wzruszenie ramion, niezrozumienie i myśl czego się ten facet czepia, nie ma innych zmartwień?!

A może nic nie spowoduje a jeśli już jakąś niechęć urzędnika do mojej osoby jeśli przeczyta, lub "przeleci tylko wzrokiem". A jednak warto byłoby tu się pochylić, pomyśleć. Wszak chodzi o coś co nam często umyka z horyzontu. I nikt z nas nie jest tu bez winy. Wszyscy na to "ciężko" pracujemy. Ale o tym może kiedy indziej - wracam na obrany kurs... do linii horyzontu.

Chciałbym poruszyć temat relacji i szacunku dla obywatela, tu w Malborku według "uchwalonej niedawno uchwały" wprowadzającej jak się wyrażono, kosmetykę, przez czyjeś niedopatrzenie, lubo zlekceważenie – obywatelem tutaj zwanym… petentem. Tak petentem miasta. Nie obywatelem.
Ale kto by się tym przejmował, prawda?!

Dla mnie jest to istotne!

Dla mnie jest istotne, że na stronie miasta gdzie jest prawie wszystko i o Radzie miasta, wymienieni radni, przewodniczący , panie z biura rady i wiele innych rzeczy … nie ma aktualnego porządku obrad najbliższej sesji rady.

Owszem w nieuporządkowanym BIPie znaleźć można, ale żeby na sztandarowej stronie Malborka … no cóż. Zadzwoniłem do sekretariatu Rady, ale nie było mi dane się połączyć. Uprzejma osoba z centrali połączyła, ale miałem pecha. trafiłem na ofukującą dzwoniących panią. (imię i nazwisko jest mi znane, oszczędzę sobie i jej emocji). Proszona o powiedzenie gdzie bym mógł znaleźć porządek obrad, tonem w którym czułem zniecierpliwienie i politowanie, że o to nie umiem i nie wiem – oznajmiła; „przecież jest na 82-200!”

Pomyślałem wówczas, że to dobrze, że nie dzwonie z Pcimia Małego (przepraszam wszystkich mieszkańców tej miejscowości, tak na wszelki wypadek). Skądże bym mógł wiedzieć, co określenie kodu pocztowego ma oznaczać?!

Pomyślałem, że jakoś pewnie powinienem czuć, mieć poczucie winy, że przeszkadzam, ze nie sekretariat odebrał, że właściwie to takie rzeczy każdy przedszkolak powinien wiedzieć. A tu dorosły się pyta.

Miast poczucia winy ogarnęło mnie szereg tłumionych do tej pory uczuć. Z estetycznych przyczyn nie chcę o nich teraz pisać. Tak jest za każdym razem gdy stykam się z urzędniczym zachowaniem. Początkowo myślałem, że to ja jestem jakiś koślawy i się czepiam...


Jak się szybko okazało, gdy dzieliłem się swoimi spostrzeżeniami z innymi, że i inni odczuwają to samo.


Chciałoby się rzec "sorry taki mamy klimat w tej materii, lubo jaki miasto i społeczność tacy urzędnicy".
Ale dość wyzłośliwień. Tu chodzi o coś bardzo poważnego. O Fundamentalny szacunek do obywatela (w wypadku Malborka – petenta miasta)

"- Idąc ulicą spotykasz pracownika socjalnego, nie spyta co tam u ciebie, czy czegoś nie potrzebujesz, choć zna. Dobrze że chociaż odpowie dzień dobry, ale to koniec i wszystko co można oczekiwać. Wielokroć potrzebowałam pomocy. Teraz się wstydzę iść prosić, upokarzać i wysłuchiwać beznamiętnego mędrkowania, i kompletnej ignorancji. Czasem myślę, że do tej pracy idą ludzie ze swoimi traumami z dzieciństwa, niedoborami. Potem próbują je przenosić na swoich klientów , odreagowywać, etc. To jest żenujące, no i nie ja jedna tak sądzę". Inny cytat.

Urzędnicy są tak zapracowani, że w tym wszystkim zapominają komu służą. Owszem sprawiają pozory życzliwości, „bo tak trzeba”. Jak coś ktoś załatwi w urzędzie, jakiś projekt, jakieś środki na realizację czegoś, jakiegoś projektu (przecież nie prywatnie dane przez urzędnika) to często rozpływa się w podziękowaniach osobistych. Tak jakby przydreptał do darczyńcy i wtedy są te „magiczne słowa” sławetne ;

"Projekt zrealizowano dzięki uprzejmości, dzięki środkom np. otrzymanym od Burmistrza Miasta … "itp. Dziwi się pewnie i burmistrz i inni, że taki szczodry.

A przecież te środki nie od urzędników (w tym i od burmistrza) tylko z budżetu miasta np. Czyli wspólnej poniekąd kasy nas wszystkich.
No ale tak się to mówi, taka formułka grzecznościowa, etc. Niby czego się czepiam?!

Niedawno moi znajomi nie chcieli zaprosić na otwarty festyn i pokaz działań swojego stowarzyszenia, przedstawicieli innej, znanej pomocowej organizacji chrześcijańskiej bo nie katolicka…
„A co by na to powiedział burmistrz i radni jakby zobaczyli, nieee. Mogliby później nie chcieć dać pieniędzy” – rzekł był jeden z prominentnych aktywnie działaczy stowarzyszenia odrzucając moją propozycję. Fakt ten aż boli, ale obrazuje skrajny sposób postrzegania rzeczywistości. Oby jak najrzadszy, ale obawiam się, że niestety nie koniecznie.

Magia "pozornej wdzięczności" krąży też wśród pacjentów i zapracowanej służby zdrowia.

Od lekarzy począwszy a na pielęgniarkach skończywszy. Pacjent niejednokrotnie musi odczuwać jak to źle jest w tym zawodzie pracownikom, którzy zmuszani są przez niewydolny system, do pracy ponad siłę, przy tak skąpych uposażeniach.

Mam dosyć bezczelnych lekarek, lekarzy w środowisku często monopolistów i monopolistek danej dziedziny. Ich mądrowania się, pokazywania, że pacjent to przedmiot, przypadek chorobowy, punkt statystyczny zakładu opieki zdrowotnej. Trudno jest być miłym, życzliwym, rozumiejacym. 

To pewnie przykrywa wielu osobom ich niedobory, ale buduje aurę pana lub pani życia i śmierci. Tyle tylko, że mowa tu i o stomatologach, diabetologach, kardiologach i innych ogach oraz tych  leczących odciski lubo przebarwienia na skórze. Wielu osobom trudno jest tłumaczyć zrozumiale, ze ta maść lub zastrzyk spowoduje to i to..., ze  No nie ma czasu... pzzecież! Czy to kwestia czasu czy pieniędzy? W Tilburgu (Holandia) pani przyklejająca mi plaster w izbie przyjeć, prawie mi wytłumaczyła z detalami jak mam zbudowaną dłoń i dlaczego ten plaster jest potrzebny. Ale w tym wszystkim nie to tłumaczenie było istotne... ona była autentycznie, moze zawodowo ale miła!

Nie chodzi tu, by jeść sobie z dziubków,
chociaż często taką postawę widzę hołubioną przez wszystkich - ale o podstawową życzliwość i zrozumienie.

Czym bardziej człowiek jest zurzędniczony tym mniej w nim empatii. Owszem na dyplomach porozwieszanych na ścianach pewnie tam jedynie można poszukać jej potwierdzenia.

Ale dyplom nie świadczy o człowieku. Można być i aniołem i świnią. Ktoś powie kwestia indywidualnej oceny, i się zacznie… tak zazwyczaj się bronią „mali wszystkim” i w „wszystkim”.

Taka postawa odwrotna do braterstwa, zrozumienia lubo tylko odwrotna do sympatii i życzliwości nie oszczędza i palestry, i służb porządkowych i … polityków.
Dostajemy tego "tony" dziennie, gdy sobie wzmocnimy ten przekaz oglądaniem dzienników ..

Jak to ogarnąć, zeby było inaczej, może lepiej?!

Moja koleżanka serdecznie redakcyjna powiedziała; rzucając pomysł; że przy jakichkolwiek imprezach rocznicowych może nie wydawać tyle miejskiej, społecznej kasy … a zapalać lampkę, znicz! W dowód na to, że się pamięta.

Kasę zaś, ("tą potem więdnącą", lubo rozkradaną, lub leżącą wcale nie chlubnie) włożyć do puszki dla np. stowarzyszenia „Reks”, dla dzieci na Ukrainie, lub Brazylii – tak jak kiedyś nam pomagali inni.

Zarządzanie nie swoimi pieniędzmi

O tym już się zapomina i "wywala" całkiem nie swoje pieniądze, dla zaspokojenia całkiem swoich ambicji i przekonań. Niekoniecznie przekonań dzielonych przez innych ludzi, współmieszkańców, współobywatel... o przepraszam - współpetentów.

Jeszcze inna osoba, zgryźliwie zaproponowała, by miejscowi politycy przy jakichkolwiek uroczystościach ( bo i tak mówią sami do siebie, gdyż uroczystości są w godzinach kiedy zwykły zjadacz chleba haruje w pracy, a dzieci małoletnie chodzą uczyć się do szkół).

By więc politycy lokalni, działacze, "dyrektorzy lokalnie prezesi tudzież" nagrywali swoje wypowiedzi na nośnikach, płytach a potem dostarczali na miejsce odtwarzania. (uroczyście lub mniej, tanecznym dostojnym krokiem, lub inaczej) 
Zaoszczędziło by to wszystkim wszystkiego i mniej by kosztowało, a mądrotliwe przemowy i tak „puszczą media” w eter - by było wiadomo o co chodzi.... a taniej!, zgrabniej i bez zawracania mieszkańcom ... głowy.


Krzysztof Tadeusz Marek Banwi
***

Koszmar życia z trzeźwiejącym alkoholikiem

Polecany artykuł !

Partnerkom alkoholików wydaje się, że jakby on przestał pić, to ich życie zamieniłoby się w sielankę. Tymczasem do rozstań często dochodzi właśnie wtedy, gdy alkoholik decyduje się na terapię. Najczęściej oboje nie zdają sobie sprawy, jak duże zmiany ich czekają i że nie od razu będzie tylko dobrze.

Agata czas trzeźwienia swojego partnera określa tak: nuda, stagnacja, izolacja. Do znajomych nie wyjdziesz, bo zaraz na stole pojawi się alkohol. A wtedy on będzie się czuł jak trędowaty, inny, gorszy. Znowu będzie musiał tłumaczyć się, że jest na terapii i dlatego alkoholu do ust nie bierze.

- Piątek, sobota, niedziela, a my sami w domu, przed telewizorem, jak emeryci z małego miasteczka. Wychodziłam za mąż za charyzmatyczną i towarzyską osobę, a teraz byłam z ponurakiem, którego nawet do kina nie można wyciągnąć - mówi Agata.

Foto: Shutterstock
Przyjaciele pytali Agatę i Marka: 
Co się z wami dzieje? Dlaczego nas unikacie? Szczera odpowiedź brzmiałaby: Nie chodzimy na imprezy, bo Marek boi się, że nie wytrzyma i sięgnie po alkohol, a wtedy znowu się stoczy. 

Dopóki pił i zataczał się na ulicy, nie określał siebie alkoholikiem, ale jak poszedł na terapię, to już musiał nazwać rzeczy po imieniu. Nie był gotowy, żeby powiedzieć wszem i wobec: "Sorry jestem alkoholikiem".

Wszystko na jedną kartę

Pewnego dnia wybrali się na urodziny kolegi. Marek do nikogo się nie odzywał, był rozdrażniony i ciągle pytał, kiedy idą do domu. Szybko wyszli z imprezy, a on całą drogę krzyczał, że Agata go nie rozumie, nie wspiera, że dla niego bycie wśród pijących jest zbyt dużą pokusą, że aż go wszystko w środku boli od powstrzymywania się od picia.

- Wyobrażałam sobie, że będzie jak dawniej, tylko on zamiast piwa, będzie sączył wodę z lodem i cytryną. A on zrobił rewolucję w naszym życiu - mówi Agata.

Przed terapię prowadzili dom otwarty, śniadania jadali na mieście, weekendy spędzali ze znajomymi. Teraz siedzieli w czterech ścianach. Agata jest grafikiem komputerowym, wiele zleceń wykonuje w domu. - Ale przychodzi moment, że chcę z niego wyjść. Pójść na wystawę, spotkać się z przyjaciółmi. Jak wychodzę sama, to on narzeka, że ciągle gdzieś latam, że czuje się samotny. Rozumiem, że dla niego to trudny okres. 

Musi mieć czas, żeby dojść do ładu sam ze sobą. Ale dlaczego ja mam za to płacić? Coraz częściej myślę, że nie dam rady wszystkiego podporządkować jego terapii, że chcę mieć własne życie - mówi Agata.
Robert Rejniak, terapeuta uzależnień z Zespołu Psychoterapeutyczno-Szkoleniowego Terapeutica w Bydgoszczy (http://www.terapeutica.pl/ )przyznaje, że na początku terapii należy unikać sytuacji, w których będzie alkohol. 

One uruchamiają głód alkoholowy. A to jest niebezpieczne. Zarówno partner, jak i uzależniony, decydując o terapii muszą się liczyć z ograniczeniem kontaktów towarzyskich, którym towarzyszy alkohol. Gdzieś po roku, dwóch latach terapii abstynent powinien oswoić się z sytuacją, że alkohol istnieje, chociaż dla niego jest zakazany. 

Musi nauczyć się żyć z tym, że ludzie obok niego piją.

- Wsparcie nie może być rozumiane, jako całkowite podporządkowanie się leczeniu drugiej osoby. To kwestia szukania alternatywnych sposobów spędzania czasu. Czasami partnerka może iść sama na spotkanie, może napić się alkoholu, bo to nie ona jest uzależniona. 

Trzeźwiejący partner nie powinien jej tego zabraniać. A z drugiej strony partner uzależnionego nie może mówić, że ty się leczysz, więc cierp, a ja robię, co chcę. Jeśli ludziom na sobie zależy, to szukają kompromisów. Wychodząc z nałogu potrzebna jest współpraca, rozmowy, zrozumienie. Dobrze jest jeśli myślą, że to ich wspólna sprawa - mówi Robert Rejniak.

Wszystko będzie dobrze


Jak mąż Doroty pił, to dostawał małpiego rozumu: podrywał inne kobiety na jej oczach, wyzywał ludzi na ulicy, rzucał się do bitki. Wtedy Dorota schodziła mu z drogi. A on siedział i mówił, jaka to jest z niej kur.... W końcu zasypiał na kanapie w ubraniu, a ona zamykała się w sypialni i płakała. Albo całą noc nie mogła zasnąć, zanim on nie wrócił do domu. Zdarzało się, że wracał nad ranem. Następnego dnia nie był w stanie powiedzieć, gdzie spędził noc, bo nie pamiętał. Znosiła ten koszmar, bo jak już wytrzeźwiał, to był do rany przyłóż. Na przeprosiny kupował jej kwiaty, robił śniadanie, razem jechali na zakupy albo szli do kina.

- Chciałam, żeby już zawsze tak było. Wyobrażałam sobie, jakim cudownym byłby mężem i ojcem gdyby tylko przestał chlać - mówi Dorota.
Kiedyś nad ranem przyszedł pijany. Dorota stanęła mu na drodze, żeby zapytać, gdzie był. Powalił ją na ziemię i skopał. Był w amoku. Jakoś udało jej się wyrwać i uciec do sąsiadki. Potem zamieszkała u swojej matki. A on tłumaczył się, że nic nie pamięta.


Po dwóch tygodniach zadzwonił do Doroty, żeby go ratowała, bo sam sobie nie da rady. Jak weszła do domu, to nie poznała własnego mieszkania. Wszędzie walały się butelki po alkoholu, na podłodze była breja z rozlanej wódki i resztek jedzenia. Zamówiła do domu odtrucie alkoholowe, lekarz podłączył mu kroplówkę i dał środki uspokajające. 


Została, żeby go ratować. Kiedy po kilku dniach doszedł do siebie, postawiła ultimatum - albo terapia, albo rozwód.

Poszedł na terapię. Grupę miał dwa razy w tygodniu, potem jeszcze spotkania z psychologiem i psychiatrą (zaczął leczyć depresję), a czasami w sobotę dodatkowe zajęcia, a to z asertywności, a to z nawrotów. Dorota cieszyła się, że tak się angażuje. Myślała, że teraz będzie już tylko dobrze, niech tylko wzmocni się w swojej abstynencji, a wtedy może zaplanują dziecko.


Często życiowym partnerom wydaje się, że jak alkoholik przestanie pić, to wszystko jakoś się ułoży. Tymczasem samo nic się nie dzieje. Żeby się poukładało, trzeba w to włożyć wiele pracy. Picie bardzo często jest ucieczką przed problemami, ale nigdy ich nie rozwiązuje. 


Jak alkoholik trzeźwieje, to w końcu musi się z nimi zmierzyć. Problemy nawarstwiają się też przez picie. Jak zacznie terapię, to przecież nie od razu da sobie ze wszystkim radę. A to jest przytłaczające i życie bez picia staje się nieznośne. A do tego zabrakło czegoś, co rozładowywało napięcie.

- Trzeźwiejący alkoholik czasem może też stać się ponury, depresyjny, rozdrażniony, kłótliwy. A wtedy bliscy mówią: miało być lepiej, a jest źle, nie tak sobie sobie to miało być. W wielu związkach pojawia się rozczarowanie. Partnerzy zastanawiają się, jak długo będzie to trwało, czy dam sobie radę - mówi Robert Rejniak.



Daleko od siebie


Kiedyś jak mąż Doroty wytrzeźwiał, były kwiaty i prezenty. Kilka dni (do następnego ciągu) miała w domu rycerza na białym koniu. Teraz wieczorem siedziała sama przed telewizorem. On po pracy miał a to grupę, a to spotkanie z psychologiem. Kiedy pytała go, jak było na terapii, to mówił, że i tak nie zrozumie.

- Zachowywał się jakby był w jakiejś sekcie trzeźwiejących alkoholików - on osiągnął oświecenie, a ja głupia, niczego nie pojmę swoim małym rozumkiem. Nigdy nie byliśmy tak daleko od siebie. Alkoholizm był naszym wspólnym problemem, trzeźwienie już tylko jego. On miał wsparcie grupy, a ja zostałam z tym sama - mówi Dorota

Coraz częściej wpadał w furię z byle powodu, jak wtedy, kiedy był pijany. Nadal nie wiedział, kiedy trzeba zapłacić ratę za mieszkanie i ile wynosi czynsz. Dorota powtarzała sobie, że terapia jest najważniejsza, że za chwilę nabierze sił i wszystko się zmieni.

- Tylko niby co miało się zmienić? Żyłam jakimiś wyobrażeniami, jak to będzie cudownie, jak wytrzeźwieje. Potem nawet nie mogłam chwycić się tej nadziei. Wytrzeźwiał, ale żaden cud się nie zdarzył. Jak kiedyś się napił, to schodziłam mu z drogi. Teraz kłóciliśmy się tak, że sąsiadka z dołu pytała, czy jak słyszy hałas, to ma wzywać policję. Chciałam wiedzieć, kiedy zacznie za cokolwiek płacić, robić zakupy, a może choć raz zaplanuje wakacje? Patrzył na mnie, jakby ufoludka zobaczył. Miałabym mieć z nim dziecko? Przecież on sam jest dzieckiem - mówi Dorota.


Od alkoholika niewiele się wymaga. Jak jest trzeźwy, to już jest święto. Kiedy przestaje pić, partner chce, żeby zajmował dziećmi, płacił rachunki, dbał o rodzinę. Nagle ma dodatkowe obowiązki, o których nie miał pojęcia. Trzeba na nowo nauczyć się żyć, dzielić obowiązkami.

Ważne jest, żeby partner uzależnionego nie został sam ze swoimi problemami. Dzisiaj niemal każdy ośrodek terapeutyczny proponuje sesje rodzinne, na których w obecności psychologa można porozmawiać o swoich oczekiwaniach i odczuciach, a także wspólnie zastanowić się jak rozwiązać problemy. Żeby zrozumieć, co dzieje się w życiu partnera, ale też siebie i swoje emocje, warto zdecydować się na terapię dla współuzależnionych. Terapia, nawet jeśli nie zawsze jest łatwa, zawsze daje szansę zmian na lepsze
- mówi Rodbert Rejniak







***

Do czego służy religia?!


To dość przewrotne pytanie, jeśli potraktuje się je zbyt pobieżnie, mogące budzić nawet pewien protest. Zacznę chyba od tego że niestety proceder kupczenia wiarą, religiami, i stanem duchowości człowieka jest stare jak świat. To pewien obszar z którego zdajemy sobie sprawę, ale jak przychodzi do oficjalnych wynurzeń, wypowiedzi – naznaczone one są najczęściej poprawnością religijną lub polityczną. To swoisty temat tabu bowiem dotyka najbardziej wrażliwych miejsc istoty naszego pojmowania transcendencji, naszych relacji osobistych z Siłą Wyższą, etc, etc.


To niestety też pole dla wszelkiego rodzaju manipulacji a każdy, kto odważy się ten temat ruszyć w jakimś świetle niekorzystnym dla poglądów danego środowiska - czeka reakcja niezbyt miła, kompletnego braku zrozumienia.

Karmieni jesteśmy tak od pokoleń, i w ostatnim czasie. A to że jest to istotne dla naszego rozwoju i bycia niech świadczy fakt rozpiętości emocji kiedy są poruszane tematy nawet pośrednio z tym tematem związane

Do czego więc służy religia?!


Zacznę od rzeczy, czemu, moim zdaniem, nie powinna służyć. Zacznę od polityki – sama w sobie religia, jakiejkolwiek by nie była denominacji (chodzi o „denominację religijną” pojęcie stosowane w politologii, religioznawstwie – określa wspólnoty religijne, posiadające odrębną podmiotowość określoną przez własną nazwę, naukę i strukturę, etc.)

Nie jest wolna od polityki, bowiem społeczności, społeczeństwa, struktury państwa to często warunkują i sankcjonują prawnie. Nie ma to nic wspólnego z samą Istotą wyższą, a właściwie osobistymi relacjami każdego człowieka z Bogiem.
Kłopot w tym że, jeśli ktoś jest Żydem, Muzułmaninem, czy Chrześcijaninem (kolejność tu jest przypadkowa przyp.aut.) i żyje nie ukrywając tego faktu w społeczności innej niż jego do której należą jego współwyznawcy, natychmiast jest, chcąc nie chcąc, uwikłany zostaje pośrednio, lub bezpośrednio w politykę prowadzoną na danym obszarze, regionie, mieście, środowisku, etc.

Religia, według wielu ma spajać, kształtować, stanowić fundamenty tożsamości na danym obszarze. Tak jak to ma i dzisiaj miejsce, tak działo się na przestrzeni wieków. Kłopot w tym, że nie ma to za grosz cokolwiek wspólnego z pojęciem demokracji, tolerancji, czy pojęciem ekumenizmu.

W dobie poprawności politycznej (wyśmiewanej u urzędników Unii) taką metodą posługują się i hierarchowie katoliccy purpuraci, i księża parafialni i.... ateiści wszelkich rodzajów sądzę. Miałem po temu okazję, by usłyszeć (przyp. aut) na własny użytek zaś, mają na to swoje określenia, których nie chciałbym tu przytaczać, bo nie jest to politycznie poprawne.

Tak w tym wszystkim religia gubi gdzieś po drodze Boga,

i zwykłego człowieka, jego przemyślenia, relacje osobiste ze Stwórcą. Pozostaje ordynarna i goła polityka, skupiająca się na władzy nad innymi, manipulowaniu w imieniu swojej popularności, i utrzymaniu ziemskiego autorytetu, poklasku, wpływu, etc. Oczywiściue hasłowo to ma służyc innym, dla lepszego zycia, rozwoju, ale tylko w takiej postaci jak establishment władzy, by „chciał”. A, że często władza świecka idzie ramię w ramię z duchową – więc jedno wspiera drugie. Czy to w krajach katolickich, protestanckich czy muzułmańskich, etc.

Carl Segan, astronom, egzobiolog napisał piękną książkę popularnonaukową o astronomii, wiedzy jaką posiadał świat na jej temat w końcówce XXw(1994), dla zwykłego zjadacza chleba pt. „Błękitna kropka”.

Otóż w tej książce na wstępie, opisał zdarzenie jakie miało miejsce podczas opuszczania sondy Voyger układu słonecznego, i wchodzenia w pas Kuipera. Postanowiono w NASA wówczas zrobić zdjęcie naszemu systemowi. Zdjęcie mimo wysokiej rozdzielczości nie pokazywało zbyt wiele. Na tle ogromu Mlecznej Drogi, zbiorów galaktyk, wszechświata.

Zlokalizowano od biedy Słońce, Jowisza, a Ziemią był prawdopodobnie mały błękitny piksel. I oto (jak napisał Segan, Żyd nota bene) na tej małej kropce oblanej zewsząd w ponad siedemdziesięciu procentach wodą, na małych skrawkach lądu, od wieków, od pokoleń - walczą ze sobą społeczności. Twierdząc, że to jedynie ich Bóg, jedynie ich i nikogo więcej stworzył Ziemie, i cały ten otaczający wszechświat, a bogowie ich przeciwników są „be”, i nic nie warci. Dlatego jedynie „ich religia” jest słuszna, i oni wiedzą że „Ich Bóg” jest jedyny w takiej postaci jak to przedstawiają i gotowi w imię tego, zabijać wszystkich, którzy myślą inaczej. Kłopot w tym, że inna grupka, inna społeczność, mieszkańców tej małej błękitnej kropki myśli podobnie, tylko zgoła odwrotnie, że to ich Bóg… itd.

Religia, to konglomerat przemyśleń, dogmatów i wypadkowa naszego 


pojmowania i postrzegania. religia a nie Bóg. Religia - uczy się jej w szkołach państwowych za pieniądze podatników. Więc i ateistów (lekcji etyki co brudu za paznokciem) Katolików, Protestantów, Muzułmanów, i innych wyznań.

Religia warunkuje funkcjonowanie prawne, postępowanie służb odpowiedzialnych za porządek, opiekę, ochronę nad obywatelem ( ale jest klauzula sumienia – wiec mogę sobie tym buzię wytrzeć ).

Religia „stygmatyzuje’ – nie, oczywiście religia, to ludzie to robią. Hasło „Polska dla Polaków” czy trawestując „Swój dla Swoich” słyszane jest coraz częściej. Pachnie to zupełnie źle, starsi wiedza czym to się dla Europy i świata skończyło. A twierdzenie że polska jest krajem katolickim jest zgoła nieuprawnione. Bowiem uwarunkowane i zmanipulowane. Ciekawe jak by wyglądała sytuacja po ogłoszeniu referendum by płacić obowiązkowo podatek (samoopodatkowanie się deklaratywne) w związku z określeniem swojego wyznania. Nagle by się okazało że Polska nie jest li tylko wyłącznie krajem katolickim. Ba znając naszą mentalność śmiem twierdzić, ze w duchu przekory wielu uznałoby się za ateistów, byle nie płacić. Etc, etc.

Swoją drogą taki podatek byłby bardzo demokratyczny chociaż bardzo byłby nie na rękę hierarchom katolickim.

Można by tak wynajdować różne rzeczy, argumenty, fakty, które by religii jakiejkolwiek nie służyły w żadnym przypadku.

Ateiści pewnie z do takich argumentów i innych pewnie często sięgają. Mądrzy ateiści, tak samo jak mądrzy duchowni różnych denominacji wiedzą, że bez warstwy duchowości, transcendencji nie można w żadnym wypadku odrzucić. Ten obszar w naszym życiu jest niesłychanie potrzebny i bez niego świat byłby jeszcze bardziej niebezpieczny.

Każda religia niesie za sobą pokład tego co stanowić może dla człowieczeństwa, ludzkości nadzieję. Nie jako całości, ale w każdym indywidualnym przypadku.

W latach XX wieku, ba zaczęło się XIX, panował pogląd, ze nauka i rozwój materialistycznego oglądu rzeczywistości wyprze odwieczną wiarę w Stwórcę.

To jest bardzo niebezpieczne, bowiem religia warunkuje. Daje zasady i kręgosłup moralny, tak samo jak to czyni mądry ateizm, nie ten przycinający wojujący np. islam, czy rasizm. Idiotów myślących a właściwie nie myślących naukowców, nie mających żadnych wewnętrznych barier, moralnych oporów – nadmiar na ziemi może spowodować, ze jej tak jak przyszłość ludzkości może być zagrożona.


Wystarczy szaleniec bez oporów wewnętrznych

by zrobić bombę, wirusa, lub wprowadzić inna szaleńczą myśl ku zgubie. Tak może to wyglądać, gdy nauka nie pójdzie ręka w rękę z religią. A obie nie są sprzeczne wcale.

Niemniej każdej religii potrzeba w związku z poszerzaniem się obszaru ludzkiego oglądu, dużo więcej reformy. Każda skostniałość budzi patologie. Na tym podłożu powstawał ruch reformatorski. Ludzie mieli dość kupczenia, m.in Luter, Hus byli tego poglądu wyrazicielami tego postrzegania. Ludzie mieli dość kupczenia odpustami nabijającymi kabzę wcale nie Świętych papieży, sprzedawania drewnianych szczebli Jakubowej drabiny, która mu się śniła.

Na mój ogląd i nie tylko mój (pozwolę sobie podać tu przykład ; Krzysztof Meissner – światowej sławy fizyk teoretyk, profesor doktor habilitowany nauk fizycznych, specjalista w zakresie teorii cząstek elementarnych, ponad 15 lat pracy dla CERN) nie ma sprzeczności miedzy nauką i religią, wiarą.


Jedno może doskonale wspierać drugie, ale wymaga to mądrości nie tylko politycznej.


Świat cząstek elementarnych zdaje się zaskakiwać naukowców opierających swój sposób postrzegania na materializmie. Świat cząstek elementarnych, fizyka kwantowa zdaje się przeczyć ludzkiemu pojmowaniu rzeczy i niesie za sobą możliwość, założenie sprawstwa sił które są poza ludzką kontrolą i ogarnianiem, skłaniają się ku transcendencji. I nie dlatego ze mało wiemy i póki co nie zdążyliśmy z braku wiedzy, lub jej prymityzmowi poskładać klocków, tylko zupełnie w wymiarze duchowym, etc.

Więc to tak pokrótce, jeśli kto ciekawy niechaj szuka , a zobaczy, że się w tym wypadku nie mylę, podkreślam jedynie dotychczasowe osiągniecia nauki.

Byłoby świetnie by móc w imię wyższych celów, i rozwojowi pogodzić to co się obecnie wydaje nie do pogodzenia – naukę i religię ale nie na poziomie sztucznym i ludzkiej małości czy głupoty.

Bo nie chodzi tu o to żeby podkreślać w XXI wieku jaka to ziemia jest „ślicznie płaska” i tego uczyć nasze dzieci, ale podkreślać piękną „wielozłożoność” niepoznawalności świata. Przez to mieć możliwość podziwiać wielkość Boga, Stwórcy (pewnie słowa też nie oddadzą tego) jakkolwiek go pojmujemy, i cokolwiek przez to rozumiemy i myślimy.

Trudno jednak tą wiedzę zdobywać, słuchając pewnego wszystkowiedzącego radia i oglądając pewną wszystkowiedząca telewizję, czy kiwać głową w „efekcie konia” na każde pomysły pewnych polityków. To tak jakby swą wiedzę o wszechświecie opierać na doniesieniach mediów ISIS. Jedno i drugie jest absurdalne i do niczego dobrego nie doprowadzi.



Krzysztof Hajbowicz



***

Abstynencja nie leczy


Dzisiaj nie mam co do tego żadnych wątpliwości i mam nadzieję, że czytelnicy podzielają ten pogląd. Rozumiem jednak, że rzesze podopiecznych pacjenci szpitalnych oddziałów leczenia uzależnień, klienci ośrodków terapeutycznych, początkujący uczestnicy wspólnot samopomocowych – AA, Al-Anonu, religijnych stowarzyszeń trzeźwościowych – mają zupełnie inne zdanie.


Pamiętam, że latami słyszałem od różnych osób w różnych życiowych sytuacjach przebrany w różne słowa komunikat: „Tylko przestań pić, a zobaczysz, że będzie dobrze, wszystko się ułoży...”. Jedna wielka bzdura!

Byłem mistrzem świata w rzucaniu picia, przestawałem przecież pić setki, a może i tysiące razy – a wcale nie było lepiej, tylko gorzej, wciąż gorzej, oszaleć było można. Nie piłem miesiąc, trzy, siedem miesięcy, ani kropli alkoholu w ustach, a obiecywanej poprawy jakości życia jak nie ma, tak nie ma. W domu się nie układa, relacje z żoną i dziećmi napięte, matka drażni każdym odezwaniem się, w pracy stałe napięcie i konflikty z przełożonymi i współpracownikami, w środku aż się gotuje i tylko patrzeć, kiedy to wybuchnie z siłą wulkanu.

A miałem tylko przestać pić i miało być dobrze – ale nie było!

Stąd brak wiary w to, że alkohol był sprawcą zła w moim życiu. A skoro okazywało się, że bez alkoholu też jest źle, to w imię czego rezygnować z picia? I koło się zamykało sięganiem po alkohol. Całkiem logiczne. Abstynencja z czasem stawała się konieczna, aby ratować życie, aby wyniszczony fizycznie i psychicznie organizm mógł zregenerować siły.

Wszystko się zmieniło w dniu, kiedy usłyszałem na mitingu AA słowa trzeźwiejącego alkoholika, który mówił o tym, jak wielką pustkę odczuwał w swoim życiu po odstawieniu alkoholu, jak się uczył wypełniać ją czymś innym, jak zrozumiał, że to nie alkohol jest jego problemem, tylko on sam.

Dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak uczucia, sposoby ich wyrażania i przeżywania, że można radzić sobie w trudnych sytuacjach bez sięgania po alkohol, że będąc niby dorosłym człowiekiem jestem niedojrzały emocjonalnie jak dzieciak, że „czas wyskoczyć z pieluszek” i co najważniejsze, że to jest realne, że są narzędzia do skutecznej pracy i ludzie, którzy umieją pomóc, doradzić, wskazać kierunek.

Tak zaczęła się wspaniała, aczkolwiek niełatwa – czasami wręcz piekielnie trudna – droga trzeźwienia, zdrowienia, rozwoju, budowania od podstaw swojego człowieczeństwa, uczenia się nowych, dotychczas nieznanych bądź zagubionych w pijanym życiu postaw.

I to jest w moim rozumieniu właściwy proces leczenia choroby zwanej potocznie alkoholizmem. Warto zaznaczyć, że jest to nazwa potoczna, bo oficjalnie brzmi ona „zespół uzależnienia od alkoholu” i że to słówko „zespół” wskazuje na wielość i różnorodność czynników składających się na chorobę oraz na konieczność objęcia pacjenta szerokim wachlarzem oddziaływań.

Jako argument przemawiający za tezą, że abstynencja nie leczy, podaję przykład setek i tysięcy alkoholików skazanych na kary pozbawienia


Piotr Domański 
(Świat Problemów 2003) 

***

Komunijny biznes


Właściwie to zawsze miałem takie samo towarzyszące przy okazji uczucie i obraz – postać Jezusa robiącego porządek z ustawianiem kramów w świątyni. No i kupców latających po burmistrzach, straż miejską i ówczesną policję. 

Z jednej strony sacrum a z drugiej nawet nie profanum tylko kapiąca z gęby chęć zysku na ludzkiej głupocie. Bo tak naprawdę to winna jest nasza głupia myśl wynikająca z jakichś własnych psychologicznych niedoborów. 

Czym ładniejsza sukienka, alba, i horrendalny prezent dla „Smarka”, który myśli, że tak trzeba i „mu się kurna należy”. Potem tym będzie karmił swoje dzieci. Potem to się przenosi na niedobory duchownych, katechetek i katechetów, innych rodziców i … tak naprawdę wszystkich nas. 

Woda święcona w „plastikowej Matce Boskiej” o kolorach których nawet największy uznany abstrakcjonista by nie wymyślił. Mówienie do młodego chłopa z koloratką „ojcze” i kupowanie mu różnych prezencików, prezentów, etc. Cały biznes pielgrzymkowy. Pewnie szkoda dla co poniektórych, że się skończył biznes świętymi szczątkami świętych (pono więcej świętych szczątków niż ich samych). A no i odpusty poszły w niepamięć oficjalnie zaś zawsze człek mógł się lepiej poczuć kupując trochę mniej dni od piekła, lubo czyśćca. Choć nie byłbym taki pewien bo te odpusty … 
Cóż czasem mam wrażenie, że też dobry biznes tylko dla wybranych i tylko dla elity w sutannach.

Transcendencja zamienia się w transfer gotówki i handlowaniem „Bozią” jakkolwiek pojmowaną. Ale czy to się Bogu podoba – tego nie wie nikt. Jeśli natomiast ktoś twierdzi, że tak …. polecam dobrego psychiatrę, wierzącego katolika, jeśli potrzeba katolika. Bo to akurat nie wyklucza.

Wyobrażam sobie że niektórzy cwańsi w biznesie podniosą ceny i zgarną teraz z puli „500 +” sporo środków. „Komunia” podrożeje tak jak ongiś podrożały ceny pogrzebów po decyzjach urzędniczych i kosztują horrendalne ceny. Właściwie jako społeczeństwo to głupiejemy zamiast się rozwijać twórczo. Szkoda bo mielibyśmy tyle do zrobienia i nadgonienia. Ale …


Ciekawym Państwa opinii
Krzysztof Hajbowicz

Zdaje sobie sprawę,  że każdy ma prawo wydawać na co chce swoje pieniądze! Miemniej czasem myślę, że gdybyśmy zachwoywali sie inaczej niż przysłowiowe i zapewne bardziej racjonalne zwierzątrka zwane  Lemingami - to nasze życie byłoby łatwiejsze, ale wcale nie mniej religijne. (SIC)

10 tys. zł za przyjęcie i drony w prezencie. Zobacz kulisy komunijnego biznesu


Pierwsza komunia święta  to dla dzieci okazja do zainkasowania kosztownych prezentów. Z kolei dla rodziców - organizacyjne wyzwanie, które przypomina coraz częściej wesele w wersji mini. Tymczasem ręce zacierają firmy, które z komunijnego biznesu wyciągają co roku miliardy złotych.

Ile kosztuje organizacja przyjęcia? Co jest teraz w modzie? Za co rodzice muszą płacić najwięcej? Sprawdziliśmy, jak wygląda ten biznes od kulis.
Przygotowania ruszają wraz z podaniem daty komunii. Zazwyczaj jest to wrzesień lub październik, czyli początek roku szkolnego, w którym dzieci zaczynają również szykować się do uroczystości.

Od dwóch lat w wielu diecezjach pierwsze komunie były jednak przesuwane w związku ze zmianą wieku szkolnego. Dlatego i terminy uroczystości były podawane ze znacznie większym, prawie dwuletnim wyprzedzeniem.

W tym momencie też rozpoczyna się organizacyjne szaleństwo i planowanie niemałych wydatków, bo w związku z przesunięciami terminów i kumulacją roczników, które przystępują do sakramentu, cenniki usług "okołokomunijnych" powędrowały w górę.

tyt; Uroczystość już nie tylko religijna
28989 odsłon na 6.51 11.05.2016

*** 

Szacunek

Krzysztof Hajbowicz

Drugiego maja w „świeckim triduum” wielkiego majowego weekendu honorujemy świątecznie „Dzień flagi”. To taka nowa świecka tradycja wywodząca  się z  15 października 2003 gdy do laski marszałkowskiej wpłynął poselski projekt autorstwa posła Edwarda Płonka. Notabene posła IV kadencji Platformy Obywatelskiej.

Dzień flagi ma upamiętniać i budzić refleksję nad barwami narodowymi, nad szacunkiem jakim powinny się cieszyć. To nowe święto  „wygrało” z planem ustanowienia  Dnia Orła Białego i 20 lutego 2004 Sejm ustanowił Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej.

Teraz noszona jest kokardka, flaga roi się tego dnia jak podczas meczy piłkarskich. Trochę sztucznie czasami ale najczęściej sympatycznie i na wesoło. Dla wielu osób niesie promyk nadziei iż polskie święto może być radośnie odświętne a nie ponure nafaszerowane odłamkami martyrologii, zimne i chłodne i sztywne nie tylko porą roku. 

Z tą radością trzeba jednak uważać bo szacunek dla flagi pilnowany jest prawem i obwarowany przepisami. Każde uchybienie teoretycznie może skończyć się konfliktem z prawem. A że kara ma charakter nieuchronny więc, każdy łamiący prawo musi się liczyć, że będzie pociągnięty do odpowiedzialności.
Więc żadne tam wygłupy, żadne gacie barchany, staniki "cynkonosze"  w barwach narodowych no chyba, że bikini (to stróże prawa  może przymkną oko albo z rozszerzenia źrenic nie zauważą tego, co winni zauważyć).
Żadne więc palenia, miętolenia publiczne, żadne ekscesy poniżające barwy narodowe nie mogą mieć miejsca raz ze względu na wymiar moralny a dwa na obowiązujące prawo.


To tylko obrazek, film mam nadzieję znajdziecie jeszcze
 pod podanym adresem z lewej strony
kliknij poniższy link



ale nie wiem jak długo będzie on w sieci, więc jeśli go zdejmą jakieś wraże "promoralnojedyniesłuszne" siły,

 to przepraszam, za puste miejsce.  

Czy tak jest?

Sądzę, że jak wszystko w naszym kraju posiada  dualizm zachowań w kategorii zerojedynkowej  ( zero – nie widzą, nie patrzą, nie zwracają inni uwagi na to co robię)  oraz jedynka – oficjalnie oddaję cześć, honory, klękam, całuje w rąbek jak wszyscy widzą. Na dualizm chorują wszyscy ziemianie, ale Polska po latach treningu PRLowskiego jest szczególną wylęgarnią talentów. Bez względu na przynależność światopoglądową, rangę i rolę pełnionej funkcji.
Radość okazywania z przynależności, radości i dumy z bycia Polakiem jest niestety bardzo rzadka, i najczęściej okazywana jest przy wygranych meczach, czy zawodach sportowych.  I tak jest już lepiej bo po latach „nie wolno”, kiedy flagi po pierwszym maja znikały z ulic to i tak dobrze, ze komuś się jeszcze chce „bo można”. Więc krążą autka z furczącymi na wietrze proporcami, rowerki dziecięce z białoczerwonymi trójkącikami powiewającymi na wietrze … no i to w zasadzie koniec radości statystycznie. Chociaż przyznaję, że i mnie udało się widzieć spontaniczne przynoszenie flag białoczerwonych na spontaniczne zdarzenia. Ale były to niestety sytuacje w kraju sporadyczne i miałem dużo szczęścia, by w nich uczestniczyć, widzieć je  i obserwować.

Kategorie 


Inną kategorią są  „przeflagowienia byleokazyjne” to chyba jak katar przenosi się z powietrzem. Bo obowiązkowe trzymanie szturmówki już pamiętają coraz starsi, to ilość flag na metr kwadratowy przy mitingach partyjnych, kościołowych (oficjalno-katolickie) lub protestacyjnych jest zatrważająca.  Nie ma w tym ani radości, ani umiaru i jakiegoś wyczucia estetycznego.  Często to przypomina to co się stało w Białymstoku tyle że tam młodzi „onerowcy” uzienielili swój symbol i wyglądało to trochę jak  „faszyzująca flaga Proroka” czyli taki dżihad po polsku.
Też oficjalne kościołowe (oficjalno-katolickie)  święta się oflagowuje niezliczenie, głownie jak się komuś chce „przyfranzolić” jakąś chyba lepszą „polskością”. Podkreślana jest wówczas że „ta nasz polskość jest lepsza od tamtej waszej” . Stad ilość flag na metr kwadratowych jest wręcz zatrważająca, nie widać twarzy. A może o to w tym chodzi.

Jeszcze inną kategorią są ‘koszoflagi, stoidła’ flagowe i wszelkie „uflagowienie” instytucji. Jeśli jest to niezrozumiałe to przypomnijcie sobie Drodzy Państwo wybory za czasów PRL i poszukajcie w pamięci miejsc i okazji, które w obecnej dobie są oflagowywane.  Dlaczego o tym piszę? A no, przypatrzcie się uważnie jak dzień przed, a i po uroczystościach, są przywożone i wywożone nasze barwy narodowe na przyczepach ciągnikowych, samochodów, etc. Jak się je zdejmuje, zrzu.. o przepraszam flag nie zrzuca się.  To karalne, ale jak nikt nie widzi… Cóż zapomniałem o naszym dualizmie zerojedynkowym.

No i wszelkie protesty nie obejdą się bez lasu flag jakby protestujący lub popierający (to bez znaczenia) chcieli podkreślić flagami ze są Polakami. Że jakby ktoś miał pretensje, to robi zamach na Polskość, na Boga i Ojczyznę.
Tyle że ani Bóg, ani miłość do Ojczyzny nie ma z tym nic wspólnego, a tym bardziej duma z bycia Polakiem. Wtedy wyłażą najgorsze cechy narodowe, których raczej powinniśmy się wyzbywać a nie je hołubić.  Bo to prosta droga do nacjonalizmu, nietolerancji i braku szacunku do innych, do tych którzy myślą inaczej, maja inny światopogląd i żyją tuż obok nas. Już nie raz tak było, że tylko wystarczyło inne pochodzenie, inny sposób myślenia i inna karnacja by pokazać odczłowieczenie drzemiące w człowieku.

Dlatego może przy okazji szacunku dla flagi i przynależności do nacji weźmy sobie do serca to, gdy zaczniemy „rzucać kamieniami” w innych … to może spytajmy samych siebie czy jesteśmy w porządku. Jak będziemy z mównic, ambon potępiać i wzywać do czegoś ... to może przemyślmy, pochylmy się z refleksją nad wieloma aspektami „darcia ryja i puszenia się” w imię POLSKI, BOGA i HONORU.

Krzysztof Hajbowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz